wtorek, 14 grudnia 2010

Rozdział 18



Azyl

No more dreaming like a girl
so in love with the wrong world.
Florence + the Machine

Za butelkowo zieloną barierką wiła się ciemnogranatowa, szumiąca rzeka, wciąż gdzieniegdzie udekorowana grubymi na pół łokcia krami, które, raz po raz zderzając się ze sobą, przemykały cicho, niczym zaklęte w milczącym, ponurym pochodzie. Było szaro, a z pobliskich latarni wylewał się pierwszy sztuczny blask świateł nocy, tych różowawych i w odcieniach pomarańczy. Za mną sznur aut wlókł się powoli w stronę miasta, rażąc jaskrawymi reflektorami i rozpraszając zmęczonych przechodniów. Zielona barierka mostu była lodowata i roztaczała gorzkawy metaliczny zapach, który czułam w ustach i na zmarzniętych dłoniach. Jeszcze raz spojrzałam w dół, na ledwo już widoczną rzekę, westchnęłam i uniosłam wzrok. Zmierzchało. Zawsze była to dla mnie najciemniejsza pora dnia, taka przytłumiona, zasłonięta grubym, nieprzepuszczającym światła pledem, cicha i tajemnicza. Słońca już nie było, ale księżyc wciąż ociągał się ze swoją nocną wędrówką.
Najciemniejsza, najgorsza pora dnia.
Czując potworny uścisk gdzieś wewnątrz, na sercu – czy może niżej, w brzuchu – oderwałam dłonie od zamarzającej poręczy mostu i odwróciłam się na pięcie, by wtopić się w tłum zmierzających do domów ludzi.
Manewrując pośród spieszących się osób, z pokerową twarzą przebiegając po pasach tuż przed maskami pędzących samochodów, wciskając się w kolejne uliczki miasta – czułam się jak cień. W mieście, o tej godzinie, nie byłam człowiekiem; nikt nim nie był. To była jednostajnie bucząca masa ludzi, maszyn i szarych resztek śniegu, walających się po zakamarkach chodników. Wszystkie dręczące myśli uciekały z głowy, było tylko marzenie o powrocie do domu, gdzie będzie można wyłożyć się na fotelu przed telewizorem i, popijając gorącą herbatę, zacząć myśleć o minionym dniu.
Ale ja nie miałam najmniejszej ochoty na myślenie. Ostatnio myślałam zdecydowanie za dużo, czułam się jak przepracowana, przeciążona maszyna, która puchła od nadmiaru impulsów elektrycznych i przestawała działać. Marzyłam o tym, by znaleźć gdzieś w sobie mały, niemal niewidoczny przycisk, dzięki któremu można by było wyłączyć te wieczne huragany myśli… Jednak, póki co, był tylko jeden sposób, by przestać się zadręczać.
Ostatnio spałam kiedy tylko się dało, czasem nawet przez pół dnia. Często było to tylko bezmyślne leżenie wśród pościeli, w półśnie, kiedy nic nie jest prawdziwe, a wszystko jest obce, dalekie i jakby za mgłą. To mi pomagało. To – i zatopienie się w książkach, co w ostatnich dniach było moją drugą ulubioną czynnością.
Byłam w Newcastle, u rodziców. Wzięłam kolejny, zapewne nieprzysługujący mi urlop i wyjechałam następnego dnia po zerwaniu z Syriuszem. Nie tylko dlatego, że czułam, że przez najbliższe dni nie będę mogła na niego patrzeć – a tak zapewne by było; po prostu chyba potrzebowałam wrócić do rodzinnych stron, by wszystko sobie poukładać. A być może zacząć od początku.
Wróciwszy do domu, cicho przywitałam się z tatą, siedzącym na kanapie i czytającym gazetę i zawitałam do kuchni, gdzie mama przygotowywała jutrzejszy obiad.
- Gdzie byłaś?
Nie mogłam się powstrzymać i, odwróciwszy się do matki plecami, wywróciłam oczyma. Wciąż to samo, to samo przez tyle lat.
- Na spacerze.
Mama przez chwilę zawzięcie kroiła marchewkę, w milczeniu wrzuciła ją do garnka z zupą, a potem popatrzyła na mnie poważnie.
- Przez pół dnia? – spytała.
Westchnęłam, zwinąwszy kawałek marchewki zanim jeszcze trafił do bulgoczącej cieczy.
- Mhm. Dawno mnie tu nie było – mruknęłam, podgryzając warzywo.
Mama nie skomentowała tego i wróciła do pichcenia, a ja nalałam do czajnika wody na herbatę. Widziałam wyraźnie, że mama ma coś do powiedzenia, ale wyraźnie się powstrzymuje. Cóż, faktycznie, ostatnio nie robiłam niczego konstruktywnego, temu nie mogłam zaprzeczyć. Ale chyba mi się należało.
Po chwili weszłam do salonu z kubkiem parującej herbaty i zajrzałam do okrągłego półmiska, znajdującego się na stole na środku pokoju. Ojciec uniósł na mnie oczy znad, jeśli się nie myliłam, Proroka Wieczornego.
- Co tam? – zapytał.
Wiedząc, że odpowiedź i tak go nie interesuje, wzruszyłam tylko ramionami, mrucząc coś pod nosem, zwinęłam z półmiska parę karmelków, a potem uciekłam na górę, do swojego pokoju. Umościwszy się wygodnie na łóżku, z kocem, herbatą i ostatnio czytaną książką, zamknęłam na chwilę oczy, wdychając malinowy aromat, który owiewał mi twarz i przywoływał wspomnienia.

@

Saszetka z herbatą mówiła, że wewnątrz znajduje się napój pomarańczowy, ale z kubka wyraźnie wydobywał się zapach świeżo zerwanych malin. Takich prosto z krzaczka, gniotących się w dłoni i zostawiających krwawe ślady na skórze. W zamyśleniu popatrzyłam na obie ręce, ale nie zauważyłam żadnych plam. Skąd więc ten zapach?
Nie usłyszałam żadnych kroków i dopiero mocno poirytowany głos za moimi plecami przywrócił mnie do rzeczywistości.
- Cameron, co ty wyprawiasz?
Podskoczyłam nadzwyczaj gwałtownie, potrącając kubek i przewracając go. O dziwo, herbata nie była ani pomarańczowa, ani malinowo różowa – właściwie nie miała żadnego koloru. I, co jeszcze bardziej zastanawiające – nie oparzyła mi ani rąk, ani stóp. Ale może to dlatego, zdziwiłam się w myślach, że byłam w butach. Dlaczego byłam w butach?
- Maaaaary – przeciągnęłam, drapiąc się za uchem i momentalnie zapominając o rozlane, ledwo ciepłej wodzie. Dziewczyna miała na sobie piżamę i źle zawiązany szlafrok, jej krótkie włosy były w nieładzie, a oczy zaspane. Chyba ją obudziłam. Śpioch.
- Co ty wyprawiasz? – powtórzyła groźnie moja przyjaciółka, piorunując wzrokiem najpierw mnie, potem przewrócony kubek, potem rozlaną wodę na podłodze i na moich butach, a na końcu znowu mnie. Jakbym czemuś tu zawiniła.
- Stoję – odmruknęłam niewyraźnie, przytrzymując się blatu stołu, jako że nagle zawirowało mi przed oczami i głowa Mary znalazła się niebezpiecznie blisko mnie, podczas gdy reszta jej ciała dziwnie się rozmyła.
- Hałasujesz – powiedziała Mary głośno, o wiele za głośno. Przymrużyłam oczy; zawroty głowy dalej nie ustawały. – Rozbijasz się po domu jak pijana. Czy ty wiesz, która jest godzina, do cholery? Znowu siedziałaś u Blacka? Trzeba było u niego zostać, a nie wracać tu o tej porze i mnie budzić, cholera jasna!
Teraz prawie wrzeszczała.
- Nieee – jęknęłam, oderwałam się od stołu i zatoczyłam na okno. – Nie mogłam, nie, nie – mamrotałam, a potem nagle zaniosłam się głośnym szlochem, bo przed oczami stanęła mi twarz Syriusza. Wściekle przystojna, ale równocześnie fałszywa i zimna twarz Syriusza, z tymi straszliwie burymi oczami i szarym cieniem zarostu.
- Cameron! – zdziwiła się Mary, doskoczyła do mnie i złapała mnie za ramiona. – Co ci się… OCH.
Odsunęła się tak błyskawicznie, że znów się zatoczyłam, a potem osunęłam na podłogę, opierając się plecami o szafkę. Moją uwagę przykuła bladożółta kałuża u moich stóp. Widząc ją, zawyłam jeszcze głośniej. Ktoś rozlał tu wodę. Dlaczego ktoś rozlał tu wodę!
Minęła chwila, zanim doszłam do siebie i zorientowałam sie, co dzieje się wokół mnie. Mary mówiła coś do mnie, ale ja nie mogłam skoncentrować się na jej słowach.
Usiłowałam wstać, zachwiałam się, dziewczyna złapała mnie za ramię i pociągnęła w stronę krzesła przy stole.
- Co się stało? – zapytała, zaglądając mi w twarz. Teraz nie była już wściekła, a zatroskana. Zamrugałam, bo wydawało mi się, że cała drga, podskakuje; nie mogłam dokładnie się jej przyjrzeć, gdyż wydawało mi się, że ucieka za każdym razem, gdy koncentruję na niej spojrzenie.
- Co? – burknęłam, nie mając pojęcia, o czym rozmawiamy. I dlaczego Mary tak mi się przygląda.
- Ile wypiłaś?
Zmarszczyłam brwi. Nie mogłam zebrać myśli, po każdym słowie Mary w mojej głowie pojawiały się jakieś kompletnie niezwiązane z tematem rozmowy obrazy…
- Niewiele – mruknęłam, przez chwilę czując jasność umysłu. Musiałam to wykorzystać. – To znaczy, dużo. Jestem już w domu? Chyba muszę się położyć. Nie mogę tak dłużej stać, bo spadnę.
- Nie stoisz – oznajmiła surowo Mary i dopiero wtedy zauważyłam, że siedzę na krześle. Za plecami Mary widniał ciemny prostokąt okna.
- Sypie śnieg? – spytałam.
Widziałam, że Mary potrząsnęła głową z miną, która coś musiała oznaczać, ale nie miałam pojęcia, co dokładnie. Następną rzeczą, jaką zapamiętałam, było to, że dziewczyna zgasiła światło w moim pokoju i wyszła, podczas gdy ja leżałam w łóżku i wgapiałam się w sufit.
A potem był ranek, pełen butelek wody i przygnębiających rozmów.

@

Upiłam łyk herbaty i szczelniej otuliłam się kocem. Za oknem, na tle czarnego już nieba, widać było białe i ogromne płatki śniegu, który tu, na północy, wciąż nie przestawał sypać. Zima była cholernie uparta, ale mnie to odpowiadało. Niech sypie. Wtedy świat jest taki cichy.
Jak we śnie.

@

Czyli to koniec.
- Myślę, że tak. To znaczy… Cały czas czuję, że coś jest nie tak. I że coś jeszcze się wydarzy… Ale może to tylko moja głupia wyobraźnia, och, albo to ta cholerna romantyczna natura, która wciąż marzy o tym, by Syriusz przybiegł tu z bukietem czerwonych róż i czekoladkami.
- Tak, i winem.
- Ani słowa o alkoholu, proszę cię, Mary. Mogłabyś mi podać jeszcze tej wody?
- Wkrótce zabraknie. To ostatnia butelka, bądź oszczędna.
- Kiedy ja nie potrafię.
- Czego? Nie pić wody?
- Też. I przestać o tym rozmyślać. A muszę przestać. Zakończyłam to, ja, nie on, i to definitywnie. Och, Merlinie, jak ja bym chciała, żeby to był definitywny koniec. Jak tak teraz o tym myślę, to cały ten związek już od początku był skazany na taki definitywny koniec. Od początku. A wiesz, dlaczego?
- Powiedz, słucham uważnie.
- Bo było tak mało chwil, z nim spędzonych, które byłyby od początku do końca, od świtu do zmierzchu całkiem szczęśliwe. Ciągle były jakieś kłótnie. Spięcia.
- Zawsze chciałaś takiej miłości. Jak w książkach, wiesz.
- Życie to nie książka.

@

Odchyliłam głowę do tyłu, wdychając zapach malin. Książkę odstawiłam na bok, musiała chwilę poczekać.
Zaczynałam chyba pojmować niektóre sprawy. To było tak, jakbym narodziła się na nowo; tu, w Newcastle, gdzie raz już przyszłam na świat.
Potrząsnęłam kubkiem, łapiąc językiem ostatnią kroplę herbaty, a potem pochyliłam się w stronę szafki nocnej. Leżała na niej wąska, biaława koperta z moim nazwiskiem wypisanym szerokim i szalonym pismem. List od Rachel. Wpatrywałam się w niego przez chwilę, nie odważając się chwycić go i ponownie przeczytać. To i tak nie miałoby najmniejszego sensu, treść listu nie mogła się przecież zmienić.
Tęsknimy, pisała Rachel praktycznie w każdym akapicie. Wróć. Co się stało? Scott mówi, że cię potrzebuje. Czy to cię nie pociąga, Cam, no powiedz!
Nie, już nie.
Wróć do nas, Cam, błagam cię. Nudno nam bez ciebie. Tęsknimy. Twoje mieszkanie stoi puste, Mary przeniosła się do mnie, ale już chyba o tym pisałam? Wystarczy jednak, żebyś wróciła. We trzy uwijemy sobie gniazdko.
Skuliłam się pod kocem, obejmując kolana ramionami. Czułam przyjemne ciepło, rozchodzące się po całym moim ciele, przepływające wraz z pulsującą krwią, szumiące i tętniące w uszach. Nie, Rachel, nie mogę. Przepraszam. Jest mi tak dobrze tu, gdzie teraz jestem.
Syriusz chodzi jakiś taki struty, pisała Rachel. Ja wiem, że wy macie się ku sobie – czy może mieliście? To pewnie dlatego. Widzisz, on też chce, żebyś wróciła. To znaczy, na pewno chce, na pewno. To się czuje. I Lily i James! Ciągle o tobie rozmawiamy, wiesz. Tęsknimy.
Pociągnęłam nosem, chowając twarz w przyjemnym materiale koca. Jakim cudem człowiek, ta żałosna istota, mógł być w dwóch miejscach równocześnie? Ciałem tu, gdzie było bezpiecznie, ciepło i przyjaźnie. Duchem gdzieś tam, z bliskimi, gdzie wystawiony był na gradobicie pytań, na sprawiającą wyrzuty sumienia dobroć przyjaciół i na lodowate milczenie ukochanego.
Do szybkiego zobaczenia, Cam.
Przepraszam, Rachel, jestem tchórzem. Muszę zostać tu, w swej norce, gdzie będę w stanie pozbierać wszystkie zgubione gdzieś po drodze myśli i nieco się uspokoić. Schować się przed światem, schować przed całą resztą.

@

Krótko, wiem. Nudno, wiem. Długo mnie nie było – znowu – wiem. Ale ten rozdział to jest taki… głębszy oddech. Takie uspokojenie. I kolejny rozdział, w którym jest tak niesamowicie dużo mnie.
A tak wracając do Waszych debat na temat Syriusza i dlaczego-do-cholery-on-zachowuje-się-tak-jak-się-zachowuje. Nawet nie wiecie, jaką sprawia mi radość czytanie Waszych komentarzy, w których próbujecie faceta zrozumieć… I udaje Wam się. Bo każda z Was ma po trochę racji, każda z Was ubiera w słowa wszystko to, czego ja nie potrafiłam w słowa ubrać, co tylko starałam się przemycić pomiędzy wersami oddechu nieba. Cieszę się, że jednak w jakiś sposób potraficie zrozumieć pokrętną naturę Syriusza – no i moją, która nad biednym chłopakiem jeszcze bardziej się znęca. ;D Zresztą… jeszcze zobaczymy, co z tego całego znęcania wyniknie…
O, ględzę. Już kończę. A gdybym nie zdążyła z kolejnym rozdziałem przed świętami, to już dziś życzę Wam wszystkim wesołych, wesołych świąt, pełnych śniegu i prezentów. <3

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz