środa, 5 maja 2010

Rozdział 9



Jak w bajce
Dla Angie, bo mnie poganiała i napisała chyba z dziesięć rozdziałów, podczas gdy ja wciąż pisałam ten jeden.

„Well you built up a world of magic
because your real life is tragic.”
„Brick by boring brick” – Paramore

Ogłaszam strajk – oznajmiłam, wkraczając do kuchni i ciaśniej otulając się szlafrokiem. Przez nieszczelne okna dopływało do mnie lodowate powietrze, jako że zima, nie zważając na nasze ciche sprzeciwy, wciąż nie chciała odejść. – Protestuję – dodałam dobitnie.
Mary stała przy kuchence i nawet nie oderwała wzroku od patelni, w której zawzięcie mieszała drewnianą łyżką.
- Och? – zapytała nieprzytomnie. – Fajnie. Chcesz trochę jajecznicy?
- Fajnie? Nawet nie zapytasz, przeciwko czemu protestuję – narzekałam, bawiąc się paskiem od szlafroka. – I wiesz, że nie znoszę jajecznicy.
- Nie rozumiem cię. – Mary usiadła obok mnie i zaczęła jeść prosto z patelni. – Przecież to jest wyśmienite. A jak dodasz jeszcze trochę bekonu…
- Oszczędź sobie – przerwałam gwałtownie. Masterson parsknęła śmiechem prosto w swoje śniadanie. – Nie idę dziś do pracy – oświadczyłam.
- O. – Moja współlokatorka tylko skinęła lekko głową. – A kiedy wracasz? Jutro?
Westchnęłam ciężko, unosząc oczy do sufitu.
- Czasem chciałabym mieszkać z Rachel, naprawdę. Ona od razu zasypałaby mnie pytaniami, począwszy od powodu, z jakiego chcę się zerwać z pracy, a skończywszy na tym, czy widziałam jej nowy błyszczyk. Maaaaary. Jak możesz?
- I tak wiem, że zaraz wszystko mi opowiesz. Ze szczegółami. – Dziewczyna uśmiechnęła się szeroko. – A jak chcesz, to przeprowadź się do Needle. Lily i tak pewnie po ślubie zamieszka z Jamesem.
- Tak myślisz? – zainteresowałam się.
Mary wywróciła oczami.
- A czego byś chciała? Żeby zamężna mieszkała w kawalerce, i to z przyjaciółką? Cam, myśl czasem.
- Nie lubię cię. – Wystawiłam jej język. – Więc co zrobimy z Rachel? Biedna, zostanie sama…
Masterson wstała i odłożyła patelnię do zlewu, po czym chwyciła za kubek z kawą i oparła się o blat, patrząc na mnie ciekawie.
- Też możesz wyjść za mąż – rzuciła wesoło – a wtedy Rach wprowadzi sie do mnie.
- Ach, no tak, jak mogłam zapomnieć o takiej opcji? – mruknęłam. – O, już wiem jak. Jakoś nie widzę żadnego kandydata. Odpowiedniego kandydata.
- Bo z tobą to jest taki problem, że od razu chcesz wskakiwać w ślubną kieckę. Dziewczyno, masz dziewiętnaście lat! – pouczyła mnie Mary.
- No właśnie – odparłam. – Zaraz zacznę siwieć, a wtedy już nikt mnie nie będzie chciał.
Masterson pokręciła głową.
- Świrujesz. I ty się dziwisz, że wciąż jesteś sama.
- Nie dziwię się – burknęłam. Czasem żałowałam, że zwierzam się przyjaciółkom. Wszystko potrafiły obrócić przeciwko mnie. – Ale nie chcę tracić życia na zmienianie facetów jak rękawiczki. Nie jestem Rachel.
- Tak, wiem. Jesteś cholerną romantyczką. – O, proszę, używała nawet dokładnie tych samych słów, co ja. – Ale faceci nie lubią zbytniego angażowania się. Nie myślą o przyszłości.
- Na pewno nie wszyscy – wymamrotałam. – Zresztą, skąd ty się tak znasz na facetach?
- Z paroma już się spotykałam – stwierdziła obojętnym tonem. – I, jak widać na załączonym obrazku, z żadnym nie stanęłam jeszcze na ślubnym kobiercu.
- Zapewne się nie nadawali – odpowiedziałam.
- Nie. Po prosu ludzie nie powinni brać ślubu w wieku 19 lat. Z tym facetem będziesz musiała wytrzymać już do końca, chyba warto go sprawdzić jeszcze trochę przed ślubem?
Miałam nadzieję, że nie mówiła o takim „sprawdzeniu”, jakie stanęło mi przed oczami. I to bardzo wyraźnie.
- Mary, ale ja nie mówię, że już teraz chcę się z kimś wiązać na stałe. Marzy mi się tylko, żeby mój pierwszy facet był moim ostatnim. Na zawsze.
Masterson westchnęła i odstawiła kubek po kawie.
- Jestem ciekawa, kiedy wreszcie opuścisz świat bajek, Cam – powiedziała poważnie, na co ja tylko zmarszczyłam brwi. – Co mam powiedzieć Daggerowi? – zapytała, wychodząc z kuchni.
Podążyłam za nią, ponuro powłócząc nogami.
- Że na meczu będę, ale teraz mam kilkudniowy urlop. I nie, nie wyrzuci mnie, nie martw się.
Po czym udałam się z powrotem do swojego pokoju, gdzie rzuciłam się na łóżko, zakopałam w pościeli i pogrążyłam w swojej własnej bajce.

@

Zawsze uwielbiałam pomarańcze, ale było w nich coś, co mnie niezmiernie irytowało – ile razy bym ich nie jadła, ich sok ZAWSZE pryskał mi prosto w oczy. Od dziecka byłam przekonana, że to taka ich wrodzona złośliwość, skoro trafiają akurat w najbardziej wrażliwe miejsca, ale ktoś kiedyś uświadomił mnie, że one wcale nie wybierają sobie celu: wszystko zależy od nas samych, a w tym wypadku – od naszych oczu.
Oderwałam kolejny kawałek pomarańczy, skrawkiem rękawa ocierając oczy. Ludzie kierowali do nie naprawdę wiele słów, ale tylko niektóre potrafiły przebić się przez gruby bajkowy mur, prześlizgnąć pomiędzy tęczowymi cegłami marzeń i trafić w sam środek wyjątkowo czułego punktu, który na co dzień tylko śnił jawie.
Pociągnęłam nosem, wrzucając do ust całą ćwiartkę pomarańczy i pustym wzrokiem wpatrując się w rysunki na pościeli. W stan totalnej melancholii, podczas której burzył się cały mój pieczołowicie wybudowany świat fantazji, potrafiło mnie wprawić dosłownie wszystko. Dziś wystarczyło, że posłuchałam pragmatycznej Mary, przez kilka chwil przeglądałam „Wichrowe Wzgórza”, a potem przez moment rozmawiałam przez telefon z Lily, planującą ślub.
A teraz, siedząc w czerwonej piżamie z rysunkiem pingwina, wśród pościeli w chmury, ryczałam jak bóbr i tonami pożerałam wszystko, co tylko znalazłam pod ręką.
- Idiotka! – wyrzuciłam sobie, szlochając głośno. Odrzuciłam talerz ze skórkami pomarańczy i wpadłam twarzą w kołdrę, wyjąc w poczuciu beznadziei.
Zawsze wierzyłam w miłość – w miłość idealną, piękną i wieczną. W tamtej chwili również w nią nie wątpiłam, zbyt długo przebywałam w towarzystwie zakochanych Lily i Jamesa, znałam też historię swoich rodziców i uczucie, jakim darzyli się nawet po prawie dwudziestu latach małżeństwa. Ale w takich chwilach jak tamta – kiedy biłam pięściami w poduszkę i miałam ochotę na zawsze zniknąć z parszywego świata – wątpiłam w to, że taka miłość jest pisana i mnie. Ba! Byłam pewna, że nigdy, przenigdy nie spotkam nikogo, kto mnie zrozumie, zaakceptuje i pokocha taką, jaką jestem. NIGDY. Nie wyobrażałam sobie siebie w żadnym związku, nie wyobrażałam sobie, że na tym głupim świecie mógł istnieć ktoś, dla kogo otworzyłabym serce i kogo pokochałabym tak mocno, że wręcz niewyobrażalnie. Przeklinałam wszystkie głupie książki, które pochłaniałam odkąd tylko nauczyłam się składać litery i które wytworzyły mi w głowie taki a nie inny obraz miłości. Nienawidziłam głupich filmów, głupich historii, głupich opowieści o romansach jeszcze z czasów Hogwartu…
Chciałam przestać istnieć i zapomnieć o tym wszystkim. Bo po co miałam żyć, jeśli nie czekało mnie w tym świecie to, o czym śniłam od zawsze?
A byłam stuprocentowo pewna, że nie czekało.

@

Żeby nie było – jestem wieczną optymistką. Znaczy się, z malutkimi przerwami. Nigdy nie lubiłam długo rozpaczać, tak samo jak nie lubiłam pokazywać innym swoich łez, jako że uważałam płacz za najbardziej intymną rzecz w człowieku. Nie ma nic bardziej osobistego. Zresztą, jak to szło? Kiedy się śmiejesz, cały świat śmieje się z tobą. Kiedy płaczesz – płaczesz sama. Absolutnie się z tym zgadzałam.
W każdym razie minęło jakieś dziesięć, góra piętnaście minut, a ja już byłam pod prysznicem, już usiłowałam doprowadzić podpuchnięte oczy i czerwony nos do porządku, już zakładałam buty i biegłam do najbliższej piekarni. Nie było nic lepszego na chandrę jak świeży rogal, przełożony grubym plastrem sera i cholernie aromatyczna herbata o cudownym smaku pomarańczy. Żadna czekolada! Nie dość, że tuczyła, to jeszcze zachęcała do tego, by jeść dalej, i dalej, i dalej, i tak bez końca. A przy tym ani trochę nie poprawiała nastroju. Za to taka chrupiąca bułeczka…
Po śniadaniu zajęłam się sobą, uparcie odpychając od siebie myśli o jakiejś tam głupiej miłości aż po grób. Przez dobrą godzinę ślęczałam przed lustrem, z różdżką w ręku i „Poradnikiem Młodej Wiedźmy” (pożyczonym od Rachel, oczywiście) i usiłowałam nadać swoim włosom jakiś oszałamiający wygląd. Chyba jednak nie miałam do tego smykałki, bo ostatecznie tylko podcięłam końcówki i wyrównałam grzywkę. Zresztą, i tak nie miałam kogo oszałamiać…
Właśnie wyrzucałam z szuflady całe pliki niepotrzebnych kartek, które jeszcze niedawno, dziwnych trafem, uznawałam za niezbędne, kiedy ktoś zapukał do drzwi.
- Yhym, już lecę – wymamrotałam, zaczytując się w znalezionych notatkach, a raczej listownej rozmowie prowadzonej z Huncwotami na którejś z lekcji w Hogwarcie. Parsknęłam śmiechem, przelatując wzrokiem po dyskusji Remusa i Syriusza i dopiero po chwili dotarło do mnie ponowne pukanie do drzwi.
Nie wiem dlaczego, ale ubzdurałam sobie, że to Syriusz skorzystał z pory lunchu i przyszedł, by umówić się ze mną na ten nieszczęsny mecz dziś o 21. Otworzyłam drzwi i już miałam mówić o wyszperanych z szuflady notatkach, gdy ujrzałam złotoblond czuprynę jakiegoś obcego faceta.
- Cześć – powiedział i uśmiechnął się lekko.
Po paru sekundach zorientowałam się, że chłopak w progu mojego mieszkania nie jest mi wcale tak zupełnie obcy i niepewnie odwzajemniłam uśmiech.
- Jason – rzuciłam bezsensownie, jakby nie wiedział, jak ma na imię. W tej samej chwili powstał jakiś dziwni przeciąg i wieszak, stojący za mną, z hukiem uderzył o podłogę, tylko o parę cali mijając się ze mną.
Natychmiast rzuciłam się, by go podnieść, krzycząc do Jasona, by zamknął drzwi. Naturalnie zrobił to, tym samym wchodząc do środka.
- Pomogę ci – zaoferował się, podchodząc do mnie i łapiąc za drążek wieszaka. Cholerstwo okazało się wyjątkowo ciężkie, ale już po chwili wspólnymi siłami postawiliśmy je z powrotem na miejsce.
- Przepraszam – rzuciłam, odgarniając włosy z twarzy. – Głupi wiatr. Ktoś pewnie otworzył drzwi na dole i proszę, katastrofa gotowa. Dzięki za pomoc. – Spojrzałam na chłopaka, który wbił ręce w kieszenie i ciekawie rozglądał się po korytarzu. W jednej chwili podjęłam decyzję. – Może się czegoś napijesz?
Przez moment miałam nadzieję, że odmówi i pójdzie sobie. Praktycznie go nie znałam i nie czułam jakiejś wielkiej ochoty, by zmieniać ten fakt. Jednak w chwili, w której otworzył usta, zorientowałam się, że w jakimś celu musiał tu przybyć.
- Właściwie to miałem nadzieję, że dasz się wyciągnąć na lunch – stwierdził wcale nie niepewnie. Uśmiechnął się nawet, w taki bardzo miły i przyjacielski sposób.
W sensie że randka?, pomyślałam przez chwilę, ale szybko odgoniłam od siebie tak bzdurną myśl.
- Hmm – mruknęłam, myśląc gorączkowo. A jeśli był jakimś pedofilem? I wykorzystywał takie, jak ja? A może… po prostu… przecież kojarzyłam go ze szkoły… – Jasne, chętnie.
No to właśnie zbudowałam sobie szafot. Jeszcze trochę i zawisnę. Cierpliwości.

@

Na co masz ochotę? – zapytał Jason. Było to swobodne, przyjazne pytanie. Takie… bez zobowiązań, o ile można tak mówić o pytaniach. Takie w stylu: „Cześć, jestem twoim kolegą ze szkoły, pamiętasz mnie jeszcze? Chodziliśmy razem na runy.”
Naprawdę chodziliśmy razem na runy, co przypomniałam sobie, kiedy przez przypadek popatrzyłam mu prosto w oczu. Oczy ciemnobrązowe. Oczy o konsystencji płynnej czekolady. Mlecznej.
- Hmm – odparłam, wykazując się zdolnością do podejmowania szybkich decyzji – nie mam pojęcia. A ty?
- Cóż, napiłbym się herbaty, ale nie wiem, czy lubisz… – Zerknął na mnie ponad kartą menu. Taa, tymi czekoladowymi oczami.
- Uwielbiam – rzuciłam gorliwie. Uwielbiałam też, gdy facet uwielbiał herbatę. Nie kawę, kawa była taka przereklamowana. Nie alkohol – sama byłam raczej wybredna, jeśli chodziło o trunki. Ale właśnie herbatę. Jak choćby Remus i jego malinowa…
- To w takim razie – Jason spojrzał na kelnera stojącego obok stolika i czekającego na zamówienie – poprosimy o dwie herbaty. Cameron, chcesz jakąś konkretną? – zwrócił się do mnie.
- Cam – mruknęłam zauroczona. Nie powiedział „poproszę dwie herbaty”, nie był męskim szowinistą, ale brał mnie pod uwagę, i to nawet w tak trywialnej sprawie, jaką był wybór herbaty. To było takie niespotykane. – Mów mi Cam. Pomarańczową, jeśli… jeśli jest.
- Pomarańczowa – zanotował kelner – a dla pana?
- To samo. – Jason posłał mi lekki uśmiech. Był taki uroczy, naprawdę. – A co byś zjadła?
Przygryzłam wargę.
- Macie naleśniki? – spytałam.
- Z syropem klonowym, powidłem czy owocami? – Kelner wydawał się już nieco znudzony.
- Owoce – zdecydowałam. Jason rzucił jakąś dziwnie brzmiącą nazwą potrawy i kelner odszedł. Patrzyłam, jak po drodze zbiera puste talerze po klientach, a potem spojrzałam na blondyna, który w tym czasie wystukiwał palcami melodię na stole. – Więc… – zaczęłam, ale po chwili stwierdziłam, że właściwie nie wiem, co mogłabym powiedzieć.
- Więc. – Abbys uśmiechnął się mile. – Co słychać w pracy?
Merlinie. Rozmowa o pracy. To było takie irytujące, nienawidziłam rozmawiać o pracy, pogodzie, rodzinie. Zawsze znaczyło to, że nie mamy o czym rozmawiać, że pora się pożegnać i wrócić do siebie. Dziwne, że tym razem było inaczej; wcale nie chciałam wracać, wręcz przeciwnie. Może dlatego, że tak naprawdę była to nasza pierwsza rozmowa.
- Nieźle – powiedziałam. – Drę koty z szefem. Zresztą, wszyscy drzemy, nasz kochany pan redaktor naczelny jest nie do wytrzymania. Czasami.
Jason uśmiechnął się zachęcająco, więc ciągnęłam:
- Powiem ci, że nigdy nie sądziłam, że praca u mugoli będzie mi odpowiadać, że tak się przywycza… – Nagle uświadomiłam sobie, że przecież Jason był CZARODZIEJEM. Że nie żył z mugolami, że… – Skąd wiedziałeś, gdzie pracuję? – spytałam ostro.
Kiedy Moody i Zakon z Dumbledore’m na czele wyznaczyli nam to „zadanie”, wyraźnie oświadczyli, że będziemy anonimowi – przynajmniej wśród czarodziejów. Że nikt nie będzie wiedział, co tak naprawdę robimy. Nikt, oprócz tych wtajemniczonych, walczących.
Więc SKĄD Jason…
- Dołączyłem do Zakonu – wyjaśnił uspokajającym głosem. – Nie bój się, wszystko jest w jak najlepszym porządku. Nic się nie wydało, jest… jest okej.
- Do Zakonu – powtórzyłam za nim. – I powiedzieli ci, co robimy? Znaczy, ja, Huncwoci, dziewczyny…
- Można powiedzieć, że… tak. Tak, powiedzieli mi. – Abbys splótł palce na stoliku.
- Dowiedziałeś się. Jakoś się tego dowiedziałeś – mruknęłam, nieco zaszokowana. Jakoś wcześniej nie wpadło mi do głowy (ani nikomu innemu), że Jason nie powinien znać miejsca naszej pracy. Naszego zamieszkania. A jeśli był… śmierciożercą?
MERLINIE. A wydawał się takim miłym facetem…
- Cameron. – Chłopak pochylił się nad stołem. – Hej, Cam, daj spokój! Naprawdę dołączyłem do Zakonu. Nie jestem pedofilem, fetyszystą jakimś. Nie należę do świty Voldemorta.
Przełknęłam ślinę. Mógł zmyślać, mógł mi kłamać w żywe oczy, a ja zamierzałam zjeść z nim lunch. Cholera.
- Wiem, co sobie myślisz. Skąd wiem. Co tu w ogóle robię. I po co wysyłałem ci tę walentynkę, wtedy, wiesz. I chcesz uciekać, nie? Cam, przecież mnie znasz.
- Nie, Jason – wymamrotałam, zaciskając dłonie w pięści. Ze zdenerwowania. – Nie znam cię. Nigdy z tobą nie rozmawiałam.
Chłopak skinął głową.
- Masz rację. Ale oboje byliśmy w Gryffindorze. Przyjaźniłem się z Lily. Chodziliśmy razem na runy! – przekonywał.
Fakt, śmierciożerca nie wiedziałby o Zakonie. Ale może jakiś szpieg?
Po co on w ogóle wysyłał mi tę walentynkę?
Kiedy go oto zapytałam, zmieszał się nieco i opuścił wzrok na swoje dłonie.
- Kaprys – mruknął, wzruszając ramionami. – Dowiedziałem się, gdzie pracujecie i pomyślałem, że chciałbym odnowić z wami kontakt. Wiesz, że mnóstwo osób, które oboje znamy, a które nie należą do Zakonu, nie ma pojęcia, co się z wami stało? Przepadliście, zniknęliście z powierzchni ziemi i to na naprawdę długi czas. Nikt o was nie słyszał, nikt was nie widział, nie było żadnych wieści. Rodziny nic nie chcą mówić. Dumbledore unika odpowiedzi. Wiesz, że wszyscy myśleliśmy, że… że… Wiesz. Rozumiesz. Voldemort.
Westchnęłam, marszcząc brwi. To wszystko miało sens. Wiele razy już o tym rozmawialiśmy, zwłaszcza tuż po rozpoczęciu TAKIEGO życia. Londyn nie był miastem, gdzie mieszkało wiele naszych kolegów ze szkoły, większość była rozsypana po całym kraju. Zdarzało się, że widywaliśmy kogoś znajomego, jednak nigdy – i tak miało być – nie pozwalaliśmy im zobaczyć siebie. To byłoby dla nich zbyt dziwne – tak po prostu uciekliśmy ze świata magii? Dlaczego? Wprawdzie nie była to żadna tajna misja dla Zakonu, ale, w pewnym sensie, była dla nas. Rodziny o wszystkim wiedziały, przecież odwiedzaliśmy się nawzajem. Ale nikt więcej nie powinien wiedzieć.
- Więc… teraz i ty wiesz – stwierdziłam, spoglądając spod grzywki na blondyna. Był nieco przygnębiony, jakby ta rozmowa go męczyła. Dobrze, że przynajmniej nie oczekiwał, że obejdzie się bez niej. – Powiedziałeś komuś?
- Daj spokój. – Jason uśmiechnął się lekko. – Jestem w Zakonie. Wiem, co i jak.
- Ale dlaczego – musiałam wrócić do tego tematu – ta walentynka była do MNIE? Znałeś Lily. Znałeś też Mary. A ja? Czasem widywaliśmy się na runach…
- Właśnie dlatego była do ciebie – powiedział z nieśmiałym uśmiechem. – Po prostu… Chciałem nawiązać kontakt. A ty zawsze wydawałaś mi się osobą, z którą można się szybko zaprzyjaźnić.
Zaśmiałam się cicho.
- Naprawdę? A Mary powiedziała mi kiedyś, że jest wręcz na odwrót. Że sprawiam wrażenie zbyt dumnej i nieprzystępnej.
Nadszedł kelner, niosąc na tacy nasze zamówienie. Podziękowałam za naleśniki i westchnęłam błogo, czując ich obezwładniający zapach.
- Widzisz, bo to było typowo damskie spojrzenie – odparł Jason, zajmując się swoją potrawą. Wyglądała równie dziwnie, jak się nazywała. Ciekawe, jaka była w smaku…
Wzięłam do ust kęs naleśnika, rozkoszując się smakiem świeżych owoców.
- Zamierzasz spotkać się z nami wszystkimi? – spytałam po chwili.
Jason skinął głową, przeżuwając, a potem powiedział:
- Byłem już dziś w redakcji, ale Lily powiedziała mi, że wzięłaś urlop. Pomyślałem, że lepiej będzie, kiedy najpierw porozmawiam z tobą, skoro już do ciebie napisałem…
- Twoja walentynka była naprawdę miła – mruknęłam, wpatrując się w obraz po drugiej stronie restauracji. Czasami wydawało mi się, że wariuję, bo gdy tylko zdarzało mi się rozmawiać z jakimś facetem, złapać jego spojrzenie, albo choćby i minąć – od razu w mojej głowie powstawał obraz romansu, który mógłby z tego wyniknąć. A jeśli jakiś facet przysyłał mi tandetną walentynkę, a potem zabierał mnie na lunch? Och, Merlinie, chroń tego nieszczęśnika. Moja wyobraźnia pracowała bowiem na najwyższych obrotach.
Czasem naprawdę bardzo brakowało mi faceta.

@

Łap!
Coś dużego i jasnoniebieskiego zatrzepotało w powietrzu i wpadło prosto w moje ręce. Marszcząc brwi, uniosłam ubranie do oczu.
- Eee, Rachel? – zagadnęłam. – Ja mam to założyć? – Jeszcze raz zmierzyłam krytycznym spojrzeniem szeroką bluzę z kapturem, którą Rach wygrzebała z torby.
- Owszem – potwierdziła dziewczyna ochoczo. – Mam jeszcze to. – Podała mi szarawą czapkę z daszkiem. – Do tego zwykłe dżinsy i twoje ulubione buty, a będzie świetnie. A Mary niech ci zrobi loki.
Chrząknęłam.
- Rach. To jest mecz. Sport, stadion, piwo i tłum rozdartych facetów. A ty chcesz, żeby Mary robiła mi loki… i to do TEJ czapki? – Pomachałam jej nakryciem głowy przed oczami.
- Zaufaj mi, loki świetnie pasują do takiego stroju – zaśmiała się Rachel. – Będziesz wyglądać jak prawdziwy kibic.
- Skoro tak mówisz… – Westchnęłam, przerzucając sobie bluzę przez ramię. – Wejdziesz na chwilę?
Dziewczyna potrząsnęła głową, zapinając torbę.
- Nie, umówiłam się z Davidem, też się muszę przygotować. – Wyszczerzyła się radośnie.
- Dobrej zabawy na meczu. I z Syriuszem.
- Tak, tak – mruknęłam i już po chwili zamykałam za przyjaciółką drzwi, a potem szłam w stronę kuchni, gdzie Mary rozłożyła się z nowym przepisem.
- Co masz? – zapytała znad miski z jakąś podejrzanie wyglądającą masą.
- Jakieś dresy – odparłam i klapnęłam na krzesło. – Rachel powinna mnie jeszcze nauczyć, jak się zachowywać na meczu. Czy mam wrzeszczeć?
Dziewczyna parsknęła śmiechem.
- Nie wyobrażam sobie ciebie, skaczącej i zdzierającej sobie gardło tylko dlatego, że ktoś zdobył punkty – stwierdziła wprost. – Już w Hogwarcie mało cię to obchodziło.
Uśmiechnęłam się na wspomnienie wszystkich tych meczów qudditcha, podczas których przyjaciele usiłowali wykrzesać ze mnie choć odrobinę wiary w drużynę i radości z jej sukcesów.
- Może dalej powinnam brać ze sobą książki? – zapytałam, zakładając na głowę czapkę od Rachel. Musiałam wyglądać idiotycznie, co ta Rachel sobie myślała, że ja w niej gdziekolwiek wyjdę? I do tego ta bluza…
- Syriusz by cię zabił – rzuciła Mary. – I ciesz się, że nie idziesz z Jamesem. Od jego wrzasków można ogłuchnąć.
- Biedna Lily – podsumowałam, podkradłam dziewczynie kostkę czekolady, która leżała na stole, po czym uciekłam do siebie, by w spokoju poddać się torturom szykowania się na wyjście.
Zrezygnowałam z zaklęcia kręcącego włosy, uznając, iż to i tak nie ma sensu – Merlinie, to był tylko mecz! Nie miałam też pojęcia, skąd Rachel wytrzasnęła tak typowo męską, szeroką, ale jaką ładną bluzę, lecz wyglądałam w niej… wcale nieźle. A nie podejrzewałabym.
Syriusz pojawił się parę minut przed umówioną porą, więc zastał mnie w pokoju akurat wtedy, gdy mierzyłam tę nieszczęsną czapkę. Stanął oparty o framugę (rzadko zamykałam drzwi do sypialni, czułam się wtedy taka odizolowana) i przez moment przyglądał mi się z zainteresowaniem.
- Mam jeszcze dwie minuty – zastrzegłam, patrząc krytycznie w lustro.
Tylko się uśmiechnął, a gdy w końcu odrzuciłam czapkę na łóżko, podszedł do niego ze słowami:
- Załóż.
Zbliżył się z czapką w ręku i łobuzerskim uśmiechem na ustach, a potem spokojnie nasunął mi czapkę na czubek głowy, daszkiem do tyłu. Na chwilę – tylko na chwileczkę! – wstrzymałam oddech.
- Daj spokój – burknęłam – będę wyglądać jak… no, źle. A już na pewno nie założę jej TAK.
Z zaciętą miną przesunęłam daszek do przodu.
Syriusz zaśmiał się pod nosem tak cicho, że gdybym tylko stała trochę dalej, niczego bym nie usłyszała.
- Cammie, tak nie widać ci twarzy. – Pochylił się i uniósł lekko daszek, zaglądając mi w oczy. Teraz nie musiałam wstrzymywać oddechu, bo i tak zabrakło mi powietrza. Niebieskoszare oczy Syriusza tak pięknie błyszczały…
- W tych ciuchach w ogóle mnie nie widać, zwal to na Rachel – mruknęłam, cofając się nieco. Tak o jeden mały krok.
- Za to będzie ci ciepło – stwierdził chłopak. Miał chyba jakiś dziwny dzień, bo wyciągnął ręce i tym razem nasunął mi na głowę kaptur. Poczułam muśnięcie jego dłoni na policzku i serce mi stanęło. Samoistnie.
Odwróciłam się szybko i sięgnęłam po torbę z materiałami potrzebnymi do pracy, do przeprowadzania wywiadów z kibicującymi kobietami.
- Spóźnimy się – rzuciłam lekko zachrypniętym głosem, opuszczając kaptur. – Wziąłeś wszystko?
- Tak myślę – odparł Syriusz spokojnie. No tak, ja przecież nie działałam na niego w taki sposób, w jaki on działał na mnie. W ŻADEN sposób na niego nie działałam. – Bilety mam. Jakiś długopis też. Wiesz, że będę dziś spał sam?
Zakaszlałam głośno.
- A to będzie jakoś odbiegało od normy? – zapytałam pozornie swobodnym tonem.
Syriusz posłał mi rozbawione spojrzenie.
- Mówię o tym, że będę sam w domu. Rogacz planuje jakiś nocny wypad z Lily, ale ćśś, ja nic nie mówiłem – wyjaśnił. – A Remus pojechał do matki. Dzwoniła do niego czy coś.
- Ach – mruknęłam, machając na niego ręką, by wyszedł za mną z pokoju. – Dlaczego mi to mówisz?
Popatrzył na mnie ciekawie.
- A nie chcesz wiedzieć, co się dzieje u przyjaciół? Nie dość, że opuściłaś redakcję…
- Hej, właśnie. – Podniosłam wzrok znad zawiązywanych właśnie butów. – Jak Sco… Dagger zniósł moją nieobecność?
- Nie wiem – najeżył się Syriusz. – Sama go zapytaj, skoro tak ci zależy.
Wyprostowałam się i z uśmiechem wbiłam chłopakowi palec w pierś.
- Mam urlop, kochanie – rzuciłam, śmiejąc się z tego, że Black znowu jest zazdrosny. I to o mnie! – Mary? Wychodzimy, cześć, dobranoc! Chodź. – Skinęłam na Syriusza i oboje wyszliśmy na klatkę schodową.
Chłopak oparł się o ścianę i z ponurą miną wpatrywał się w barierkę, podczas gdy ja przekręcałam klucz w zamku.
- No, ale nic szef nie mówił? – drażniłam sie, chowając klucz do kieszeni dżinsów. – Ani słowa? Scott zawsze tak strasznie narzeka…
- Powiedział, że za tobą tęskni – warknął Syriusz i pognał po schodach na dół.
- O, naprawdę? Jak miło! – roześmiałam się, przeskakując po parę stopni naraz i zakręcając się na poręczy. – Więc jednak wiesz? Rozmawiałeś z nim? I to o mnie? Ach, to się nazywa szef…
Syriusz przystanął przy drzwiach wyjściowych, założył ręce na piersi i zmierzył mnie przeszywającym spojrzeniem. Zdenerwowanym. Palącym.
- Chciał cię zwolnić – rzucił sucho. Próbowałam dosięgnąć do klamki, ale zasłonił ją swoim ciałem. – Powinnaś mi podziękować.
- Co, wyperswadowałeś mu to? – zaciekawiłam się. – Jak? Ej, powiedz, że się z nim biłeś!
- Oszalałaś – uniósł się Black. – Co bym tu teraz robił, gdybym go uderzył?
- Szedł ze mną na mecz?
- Na pewno nie służbowo – stwierdził. – Cam. Co robisz?
- Chcę wyjść, spóźnimy się. – Złapałam Syriusza za ramię i pociągnęłam, by odsłonił drzwi. Zmierzył mnie spojrzeniem spod uniesionych brwi.
- Coś się chyba mówi.
- Spadaj?
- Ten dres ma na ciebie zły wpływ – westchnął chłopak. – Zaraz zażądasz fajek i piwa, co?
Pociągnęłam go mocniej.
- Wiesz, że nie znoszę papierosów. Piwa też. Nie umiem przepraszać  i dziękować. Jak przekonałeś Daggera, żeby mnie jednak nie wyrzucał? – mówiłam.
- Zrobiłem słodkie oczy – oświadczył poważnie, odsunął się wreszcie i otworzył przede mną drzwi. – I nie spóźnimy się. Mam motor.
Wybałuszyłam na niego oczy.
- Tak, tak, wiem, że nie lubisz na nim jeździć. – Syriusz wywrócił oczami. – Polubisz.
- Za nic! – prychnęłam, wychodząc na zalany żółtym światłem pobliskiej latarni chodnik.
- Mówię ci – upierał się chłopak, podążając za mną i dzwoniąc kluczykami. – Ze mną? Każdy lubi ze mną jeździć. Jeszcze nikt mi nie odmówił.
- I tu cię mam! – Wytknęłam go palcem, smętnie zmierzając w stronę połyskującego groźnie czarnego motoru. – JA odmówiłam. W któreś wakacje chyba.
- Przed siódmą klasą. – Na ustach Syriusza błąkał się znów ten sam zawadiacki uśmieszek. – Ale w końcu pojechałaś.
- Użyłeś siły! – oburzyłam się, z lekkim drżeniem wspominając jak chłopak porwał mnie na ręce i posadził na siedzeniu.
- Chyba nie chcesz powtórki z rozrywki? – Black uniósł jedną z czarnych brwi.
Och, rany. Chciałam. Nawet nie wiecie jak bardzo CHCIAŁAM.
- Nie – burknęłam, kopiąc w jedno z kół motoru. – Pojedziemy metrem.
Syriusz potrząsnął głową.
- Wskakuj, kotku, nie marudź.
- Nie jestem żadnym kotkiem.
- Będę jechał pięć kilometrów na godzinę.
- Aha, pewnie. Nie wierzę ci.
- Nie bój się.
- Nie boję! A jak wrócimy? Na pewno będziesz pił, a ja tego cholerstwa prowadzić nie zamierzam.
- Nie będę pił.
- Nie wierzę.
- Cameron. – Syriusz wskazał ręką na motor. – Właź, i to szybko, bo naprawdę się spóźnimy.
Mamrocząc pod nosem, wgramoliłam się na siedzenie. Byłam zdecydowanie zbyt uległa, ale wizja mnie wtulającej się w szerokie plecy Syriusza całkowicie mnie przekonała.
- Czapka – powiedział lakonicznie, chwytając za zapasowy kask. Z ponurą miną oddałam mu nakrycie głowy i pozwoliłam, by założył mi kask ochronny. Starałam się też ignorować dotyk jego palców na mojej skórze, gdy zapinał pasek. – Torba. – Wręczyłam mu bagaż, by mógł zaczepić go na bagażniku. – Uśmiech.
Nie mogłam powstrzymać uśmiechu, zwłaszcza, że on też szczerzył się wesoło.
- No, to jedziemy – oświadczył, wskakując zgrabnie na motor i pochylając się nad kierownicą. – Trzymaj się.
Westchnęłam ciężko i niepewnie złapałam za ciemną bluzę chłopaka.
- Ja nie gryzę – zażartował, zerkając na mnie przez ramię. Odpalił silnik i motor gwałtownie wypruł do przodu.
W odruchu paniki przylgnęłam do Syriusza, otaczając go w pasie ramionami i opierając policzek o jego plecy. Miał na sobie miękką i cholernie przyjemną w dotyku bluzę, po której bezwiednie przesuwałam palcami. Miałam nadzieję, że tego nie poczuł.
Jakoś dojechaliśmy na miejsce – po wielu moich przekleństwach, wybuchach śmiechu Syriusza i rykach motoru-potwora. Zatrzymaliśmy się w pewnej odległości od stadionu, jako że Syriusz stwierdził, iż tam nie będzie gdzie zaparkować – i w związku z tym czekał nas jeszcze krótki spacer przez park.
- Komu kibicujemy? – zapytałam, gdy już przez dłuższą chwilę szliśmy w ciszy ciemną uliczką wśród drzew i krzewów.
Syriusz parsknął krótkim śmiechem.
- Gryfonom – rzucił, na co uderzyłam go lekko w ramię. – I tak nic ci to nie będzie mówić – stwierdził.
- Syriusz, muszę nawiązać kontakt z kobietami. Tam, na stadionie. Wyśmieją mnie, jeśli nie będę wiedzieć, kto gra.
- Powiem ci, jak się zacznie – zapewnił.
Minęliśmy jakąś migdalącą się parę, która nawet nie zwróciła na nas uwagi. Zapewne nie zauważyłaby nawet końca świata, tak była sobą zajęta. Ta para, rzecz jasna. Czułam się jakoś głupio, kiedy tak szłam obok nich, i to z Syriuszem przy boku.
- Mam nadzieję, że nie wzięłaś książki, co? – spytał Syriusz i w ciemności mogłam dostrzec, jak robi przerażoną minę.
- Nie. – Roześmiałam się. – Ale nie mam też flagi narodowej.
- Cammie – wykrztusił chłopak, śmiejąc się głośno – to są rozgrywki klubowe.
- No i ? – spytałam skonsternowana.
- Grają tylko angielskie kluby, głuptasie.

@

Na trybunach było głośno, gorąco i tłumnie. Natychmiast pozbyłam się czapki, podwinęłam rękawy bluzy i wyjęłam notatnik, odwracając się w stronę siedzącego obok Syriusza.
- No więc?
Chłopak oderwał wzrok od zielonej murawy poniżej.
- No więc: co?
- Powiedz mi, kto gra – zażądałam, pstrykając długopisem. – Przeliteruj najlepiej. Nie mogę się zbłaźnić.
Syriusz wzniósł oczy do góry (wysoko, naprawdę wysoko nad nami znajdował się półokrągły sufit z mnóstwem jasnych reflektorów), a potem odebrał ode mnie notatnik i długopis. Napisał coś szybko i zwrócił mi kartki z bezczelnym uśmiechem.

Ipswich Town vs Portsmouth
Piłka to ta okrągła mała rzecz. A bramki są dwie.

Zapatrzyłam się na proste, niedbałe litery Syriusza i bezwiednie przejechałam po nich palcem, prawie nie zwracając uwagi na treść. Co mnie obchodziło, kto i przeciw komu gra, kto będzie rzucał, odbijał, kopał, lewitował – cokolwiek – piłkę, kto zdobędzie punkt czy mistrzostwo świata… Dlaczego miało mnie to obchodzić, skoro tuż obok siedział Syriusz z tym swoim nonszalanckim pismem, szarymi oczami i długimi rzęsami? Jego duże, silne dłonie bezmyślnie bawiły się moim długopisem, a oczy śledziły tłumy, wciąż przechadzające się po trybunach, krzyczące, śmiejące się i machające szalikami i trąbkami. Sztuczne światło reflektorów raziło w oczy, dudniąca z głośników muzyka ogłuszała, powietrze drżało mi przed oczami. Stamford Bridge był jakby oderwany od świata rzeczywistego, zapomniany przed ludzkość, a ja siedziałam tam, znając tylko Syriusza, Syriusza, mojego Syriusza.
- …widzisz?
Potrząsnęłam gwałtownie głową, uświadamiając sobie, że zapadłam w jakiś dziwny trans, podczas gdy „mój Syriusz” cały czas coś do mnie mówił.
- Yhm – wymruczałam, wpatrując się w profil Blacka.
Roześmiał się.
- Nie, nie widzisz – stwierdził, odwracając się twarzą w moją stronę. Na jego ustach błądził huncwocki uśmiech, który zdawał się należeć tylko do mnie. I tylko teraz, w tym nieziemskim  miejscu i czasie. – Cammie, spytałem, czy widzisz tego kosmitę, który ląduje właśnie na boisku.
Chrząknęłam zmieszana, czując, że płoną mi policzki.
- Oczywiście – broniłam się głupio – a ty nie?
Syriusz znów zaśmiał się krótko i prześlizgnął wzrokiem po tłumach kibiców wokół nas. Pełno nas, a jakoby nikogo nie było. Masy ludzi wręcz przelewały się po stadionie, a ja miałam wrażenie, że jesteśmy tu sami. Całkiem sami.
Miałam niezrozumiałą chęć zrobić coś szalonego, skoczyć z trybun na dół, na boisko, machnąć różdżką, zniknąć cały ten motłoch, tę hałastrę, wyczarować jakieś cholerne świece, nadać temu miejscu jeszcze wspanialszy, jeszcze bardziej odosobniony nastrój i być z Syriuszem, tu i teraz, patrzeć na niego… i żeby on patrzył na mnie. Żeby nic nie mówił i nie odrywał ode mnie wzroku…
- CAMERON.
Otrząsnęłam się z hipnotycznego delirium i zapatrzyłam w szare tęczówki, przetykane lśniącymi niebieskimi nićmi, patrzące z troską…
- Szlag – mruknęłam, spuszczając wzrok. – Przepraszam. Już jestem. Co się dzieje?
- Mecz się zaraz zacznie – oświadczył Syriusz.
Nie odrywał ode mnie wzroku. Cholera.
- Ach. No, tak. Cóż. A ile trwa mecz? – palnęłam.
Naprawdę działo się ze mną coś niedobrego.
- Jakieś dziewięćdziesiąt minut – powiedział chłopak. Wolałam nie ryzykować i na razie nie podnosić na niego oczu. – Około. Myślę, że o jedenastej powinniśmy już wracać. No, może trochę dłużej, tłumy będą.
Pokiwałam głową, nie ufając swojemu głosowi. Dagger powinien wysłać na ten mecz kogoś bardziej odpornego na wdzięki Syriusza, zdecydowanie.
Chłopak rozłożył się wygodniej na swoim czarnym plastikowym krzesełku, wyciągając nogi przed siebie i wystukując rytm dudniącej z głośników piosenki.
- Wytrzymasz? – zapytał, patrząc na mnie z ukosa. Jego oczy śmiały się.
- Zobaczymy – burknęłam, zła na samą siebie. Nie powinnam tak często odlatywać, to był tylko cholerny Black! A to, że w tamtym momencie miałam ogromną, niebotyczną ochotę usiąść mu na kolanach, wcale o niczym nie świadczyło.
Merlinie, ależ byłam głupia.
- Jak na razie widzę niewiele kobiet – ciągnął Syriusz, rozglądając się wokół. Poszłam za jego przykładem, mówiąc sobie stanowczo, że może faktycznie lepiej będzie, kiedy wreszcie zajmę się tym, po co tu przyszłam – pracą. Cała reszta mogła poczekać.
- Dobrze, że w ogóle są – powiedziałam – inaczej wróciłabym z niczym, Dagger chciałby mnie zamordować, a potem natychmiast by się rozmyślił i wyznaczył jeszcze gorszą karę za moje wielkie oszustwo.
Syriusz popatrzył na mnie sceptycznie.
- Mówisz o nim per „Dagger” i myślisz, że ci przeszło, co? – zagadnął.
Musiałam się oburzyć, naprawdę.
- Nie myślę – stwierdziłam butnie – ja to wiem. A ty się nie znasz.
Syriusz roześmiał się, a ja ze spokojem stwierdziłam, że – chociaż serce wali mi niemiłosiernie szybko – to mogę swobodnie śmiać się razem z nim.
Szczerze mówiąc, nawet nie zauważyłam, kiedy zaczął się mecz. Syriusz na pewno zauważył, przecież nie mogłam go aż tak absorbować, ale wciąż nie przestawał ze mną rozmawiać. W pewnym momencie zerwał się z krzesełka razem z całym tłumem dookoła nas i wrzasnął jakieś tryumfalne „TAAAK!”, wymachując rękami. Urwałam w środku zdania, całkowicie zbita z tropu, zastanawiając się, jakim cudem zdołał zauważyć, że ktoś gdzieś tam na dole wbił piłkę w siatkę bramki.
- Cammie – Syriusz parsknął śmiechem, schylając się i łapiąc mnie pod ramię. – Wstawaj i ciesz się, wariatko!
- Czyli że to jednak im kibicujemy? – zapytałam, uwalniając się z jego uścisku, który był niezwykle niebezpieczny dla mojego biednego serca, i wpatrując się w udawanym skupieniu w niebieskie koszulki piłkarzy poniżej. Swoją drogą – obie drużyny miały niebieskie koszulki, tylko o trochę innych odcieniach. Jak ci pokręceni kibice mogli ich rozróżniać?
Zapytałam o to Syriusza, a że tłum wokół nas wciąż skakał i wrzeszczał, musiałam wręcz wykrzyczeć mu to do ucha, opierając dłonie na jego ramieniu. Przez tę krótką chwilę delektowałam się twardymi mięśniami pod białą koszulką. Jasny gwint, on naprawdę nie musiał być AŻ TAK seksowny, to mnie wciąż wyprowadzało z równowagi.
- Portsmouth mają czerwone skarpetki, widzisz? – Chłopak wyciągnął rękę, wskazując na boisko. Mięśnie poruszyły się pod skórą, wprawiając mnie w zachwyt.
- Ach – mruknęłam, wciąż nie puszczając jego ramienia. – Kibice to naprawdę dziwni ludzie.
- Mugole to dziwni ludzie! – Syriusz miał wyśmienity humor, wciąż się śmiał. Tym razem prosto do mojego ucha. Jego gorący oddech łaskotał mnie w szyję. – Wiesz, początkowo w ogóle nie pojmowałem, czym tu się fascynować – mówił, podczas gdy ja omal nie umarłam w jego ramionach. – W porównaniu z quidditchem piłka to naprawdę kiepski sport, ale jeśliby zapomnieć o miotłach i kaflu…
Z drżeniem poczułam, że opiera dłoń na mojej talii.
- …to nie jest tak źle, co? – W tym samym momencie, w którym skończył swoją myśl, odwróciłam twarz w jego stronę, napotykając dziwnie pociemniałe szare tęczówki. Zamarłam, nie mogąc oderwać od nich wzroku, a Syriusz, co mnie w tamtym momencie w ogóle nie zdziwiło, miał najwyraźniej ten sam problem…
Nagle kibice wokół usiedli z powrotem na miejscach, przestając wiwatować i powracając do cichych rozmów pomiędzy sobą. Syriusz błyskawicznie cofnął rękę i opadł na krzesło.
- No, to mamy jeden zero – stwierdził lekko.
Ja tymczasem klapnęłam na swoje siedzenie, przełykając głośno ślinę i przez chwilę nie mówiąc ani słowa. Nerwowym ruchem nawijałam kosmyk włosów na palec, patrząc w dal niewidzącym wzrokiem. Jedynym, co mnie w tamtej chwili zajmowało, była myśl, że mogłabym się przyzwyczaić do jego ciepłego oddechu i zapachu męskich perfum.
Mogłabym się przyzwyczaić do SYRIUSZA.
- Teraz tylko poproszę bramkę dla drugiej drużyny. – Black posłał mi szelmowski uśmiech.
- Hę? – zdziwiłam się, przekrzywiając głowę. – To nie kibicujemy tym w czerwonych skarpetkach?
- Cammie, ja nie kibicuję żadnej z tych drużyn – stwierdził i przeciągnął się leniwie. – Tak naprawdę wcale ich nie znam. Po prostu chcę, żeby kibice obu drużyn mogli sobie poskakać…
To było tak niesyriuszowate i równocześnie tak strasznie miłe, że uśmiechnęłam się, rozanielona.
- A ja powinnam porozmawiać z kobietami – oświadczyłam wesoło, zrywając się na równe nogi. Parę osób, siedzących za mną, syknęło i rzuciło parę inwektyw pod moim adresem. Wystarczyło jednak jedno groźne spojrzenie Syriusza, by zamilkli niczym potulne stado owiec.
- Idź, idź. – Chłopak posłał mi zniewalające spojrzenie, a ja, sięgając po swoją torbę, pod wpływem impulsu pochyliłam się nad nim i lekko przycisnęłam usta do jego policzka. Poczułam, że zesztywniał, więc błyskawicznie się wyprostowałam i uciekłam, unikając jego spojrzenia.
Wydawało mi się, że wyrosły mi skrzydła.

@

Dzień dobry…
- Cześć.
- Chciałam zapytać…
- Tylko szybko. Nie mam pieniędzy.
- Nie o to chodzi. Jestem z gazety i…
- Serio? A ja z gwardii królewskiej. Autograf królowej dla pani?
- Ha, ha. Jasne. Śmieszna jesteś, wiesz? Chciałam spytać…
- Słuchaj, młoda. Spójrz tam. Widzisz tę piłkę?
- Eee…
- I tych dwudziestu dwóch seksownych kolesi w przepoconych koszulkach?
- Merlinie.
- A te dwie cholerne bramki? Widzisz? A wiesz, co ja tutaj robię?
- Palisz cholernego papierosa?
- OGLĄDAM MECZ.
- Nie żartuj! To tak jak ja. I właśnie w tej sprawie…
- Boże, dziewczyno. Po ludzku nie dociera, co? Zabierz mi sprzed nosa ten długopis i spadaj dręczyć innych.
- No, jakbym jej coś zrobiła…

@

Cześć?
- Cześć! Siadaj, siadaj, tu wolne, mój facet mnie wystawił, rozumiesz? Drań jeden.
- …przykro mi. Chciałam…
- Też tak myślę. Choroba, nic, tylko takiego wykastrować. Planujesz wszystko, wszystko, całą randkę, nawet kupujesz bilety, a ten co? Babcia zachorowała!
- A.
- Facetom nie można ufać. Zapamiętaj to sobie, moja droga. W rezultacie będziesz sama chodzić na mecze futbolu. A to jest straszne.
- Cóż, w sumie to masz rację. I jesteś tu dlatego, że on cię wystawił?
- A, nie tylko! Lubię piłkę nożną. Tak, wiem, kiedy poznałam Marca na meczu dwa lata temu, też był zdziwiony. Dosiadł się, tak jak i ty, bo myślał, że facet mnie zostawił. Fajnie się z nim rozmawiało…
- Naprawdę interesujesz się PIŁKĄ?
- Tak. Mów, że jestem dziwna, spokojnie, przyzwyczaiłam się! Ale chyba lepsza piłka nożna niż błyszczyki, co nie?
- Zdecydowanie. Wiesz? Mogłaś zabrać przyjaciółkę. Nie zmarnowałby się bilet…
- KURCZĘ! Nie pomyślałam…

@

Hej!
- Zajęte.
- Co?
- Zajęte. Miejsce. Tutaj.
- …hm?
- NOŻESZCHOLERA, ktoś tu siedzi!
- Cudownie. Nie zauważyłam, przepraszam, że usiadłam na kimś.
- Haha! Dobre.
- …
- Wybacz. Moja dziewczyna poszła po popcorn.
- …
- Całą poprzednią paczkę wsypała sobie za dekolt i kazała mi wyjadać.
- …
- Też myślę, że to dziwne, ale ona już taka jest. Przyzwyczaiłam się. Aaach… Kochana
Margot. Wiesz, co kiedyś wymyśliła? Strasznie kreatywna jest, no i ma zwariowane pomysły. Nasypała całą wannę płatków śniadaniowych, weszła tam, naga, a potem kazała mi…
- KHE, KHE!
- Och, kaszel? Masz, napij się coli. O czym ja to… Hej, tylko jak ona wróci, to stąd spadaj. Jest strasznie zazdrosna. Przyłożyłaby ci.
- Ekhm. Lubisz piłkę nożną?
- Jasne! Można powiedzieć, że robię za faceta w naszym związku. Moim i Margot. Ja załatwiam bilety na mecze – ona na balangi w pianie…
- A co takiego cię w niej fascynuje?
- BOŻE. Wszystko. Ma boskie nogi.
- … W PIŁCE NOŻNEJ.
- A! To… dużo. Ale piłka kobiet jest o wiele lepsza. Seksowniejsza. I w ogóle.
- Co myślisz o stereotypie, jako że kobiety nie znają się na sporcie?
- Bzdura! Jestem dobra w zapasach. Choćby takich w pościeli…
- Cholera. Chyba muszę już iść.
- Poczekaj! Poznajmy się bliżej!
- A Margot?
- Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal…
- Naprawdę już pójdę. Dzięki za rozmowę.
- Spoko! Mogę pogadać też o walkach w kisielu…

@

Eeech. Przepraszam, czy tu wolne?
- O, cześć. Tak, pewnie. Usiądź a odpocznij sobie.
- Dziękuję. Strasznie tu głośno, co nie?
- Głośno, głośno. Przyzwyczaiłam się.
- Często chodzisz na mecze?
- Zdarza się…
- Lubisz piłkę, co?
- Nie. Przegrywam zakłady.
- O. A to dobre.
- Co nie? Też tak sądzę. Ale co mam zrobić, u mnie w firmie jest taka jedna, która uwielbia hazard. I nie potrafi wytrzymać dnia bez jakiejś gierki. Poza tym jest jeszcze taki facet, który, no, trochę mi się podoba…
- Aaach…
- Dokładnie. Jest zapalonym fanem futbolu, mówię ci. Wie chyba WSZYSTKO. Ja chciałabym wiedzieć choć odrobinę…
- Często rozmawiacie?
- W firmie dość rzadko. Ale szef często organizuje wspólne wieczorne wypady, i wtedy jest już lepiej. No i czasem odprowadza mnie do domu, ma po drodze. Wtedy rozmawiamy o piłce.
- Tylko o piłce?
- Nie… Czasem też o hokeju.
- Hm.
- Ale piłka jest naprawdę fajna, mówię ci! Jeśli tylko się ją dobrze pozna…
- A co myślisz o stereotypach?
- Aha! Wiem, do czego pijesz, moja droga. Że niby kobiety to tylko o szminkach i szpilkach?
- Właśnie tak.
- No, więc spójrz tylko na mnie, naprawdę mogę godzinami rozmawiać o sporcie. Zaczyna mi się to coraz bardziej podobać. A ty? Co ty sądzisz?
- Ja… Cóż… Fajny jest.
- Widzę właśnie! Nie dziwię się. To jednak nie jest aż tak fascynujące, jak pójście na dobrą kawę z przyjaciółką… Cholernie denerwuje mnie jedna rzecz. Faceci zawsze zakładają, że my, kobiety, jesteśmy totalnymi laikami, jeśli chodzi o futbol. Są przy tym tacy pewni siebie! Wyobraź sobie, że gadałam kiedyś z takim jednym i okazało się, że nie wie, co to jest spalony! A to o nas mówią, że nie potrafimy zrozumieć spalonego…
- …
- To przecież takie proste!
- Hmm. Dobra, muszę już lecieć. Dzięki wielkie!
- Jasne, nie ma za co… Spalony. PHI!

@

O, jesteś. I? Jak poszło?
- Świetnie. Naprawdę. Uwielbiam wywiady środowiskowe.
- Widzę właśnie. Śmiejesz się.
- A, nie, przypomniałam sobie o kisielu…
- O czym?
- Mniejsza. Nie chcesz wiedzieć, naprawdę. Kto prowadzi?
- Remis.
- Ach…
- …
- …
- …
- Syriusz?
- Taa?
- …co to jest spalony?

@

Cisza dźwięczała mi w uszach, wwiercając się brutalnie w moją głowę i upraszając o chwilę uwagi. Podniosłam głowę, wsłuchując się w nią, delektując, zwłaszcza po wszystkich tych hukach na stadionie.
- Ale cicho.
Zerknęłam na idącego obok Syriusza, który niedbale kopał małe grudki śniegu, które uchowały się przed dziennym słońcem, a teraz, w słabym świetle połówki księżyca, skrzyły się cicho, spokojnie.
- Dziwne, nie? – spytałam, znów przenosząc wzrok na rozgwieżdżone niebo. – Londyn, który nigdy nie śpi, jest cichy. Która godzina?
- Nie mam pojęcia. – Chłopak przystanął i schylił się, by zawiązać sznurówkę buta. – I jakoś nie chcę mieć.
Uśmiechnęłam się do samej siebie, wciąż idąc do przodu. Wyjście z zatłoczonego stadionu w chłodną nocną ciszę było tak przyjemne, że mogłabym się do tego przyzwyczaić. Kto wie, może zacznę chodzić na mecze…?
Uderzyłam w coś miękkiego, co wydało zduszony jęk i odsunęło się. Zamrugałam, wpatrując się w człowieka stojącego przede mną.
- Czeeeeeeś – wybełkotał młody chłopak, na oko szesnastoletni, i zachwiał się lekko. Chciałam go wyminąć, ale zacisnął dłoń na moim ramieniu.
- Masz fajki? – zapytał głośnym szeptem.
- Nie – odparłam, unosząc brwi do góry. Co taki małolat robił o tej porze poza domem? – Alkomatu też nie, na twoje szczęście.
Usłyszałam za sobą szybkie kroki Syriusza, więc wyrwałam rękę i ruszyłam powoli w dalszą drogę, ignorując mamrotanie chłopaczka. Nie no, naprawdę. Dzięki Merlinowi, że jednak zostałam jako tako wychowana, bo widok takich ludzi zawsze wzbudzał we mnie…
TRZASK.
- Jasny gwint – mruknęłam i gwałtownie obróciłam się na pięcie. Wiedziałam, co się stało, i miałam ochotę trochę pokrzyczeć. – Black, IDIOTO!
Syriusz stał spokojnie nad leżącym na chodniku chłopakiem, a na mój głos podniósł głowę.
- No co? – obruszył się. Rozmasował sugestywnie pięść i obrzucił małolata groźnym spojrzeniem. Nawet nie musiał się odzywać, by ten wstał i uciekł gdzie pieprz rośnie, nawet się zbytnio nie zataczając.
- Na brodę Merlina – mruknęłam, podbiegając do Blacka i chwytając go za rękaw bluzy. – Chodź, młotku. Czemu go uderzyłeś?
- Cammie… – zaczął ostrzegawczo.
- Tak, wiem. Pijany był, zaczepiał bezbronną niewiastę, bla bla bla. Gdyby coś było nie tak, to sama bym mu przyłożyła! Nie musisz być taki rycerski – mówiłam, choć z wrażenia serce waliło mi w piersi. UWIELBIAŁAM, gdy Syriusz był rycerski. – To mnie obraża – paplałam.
- Jasne.
- No, a co, może nie? Myślisz sobie: aha, jakiś gbur ją napada, ona biedna piszczy, mdleje, potrzebuje obrońcy…
- Cammie, to chyba jasne, że potrzebujesz obrońcy.
- A gówno! – zezłościłam się. – Następnym razem zostaw takiego mnie.
- Przecież on już chciał za tobą lecieć.
- No to bym go… kopnęła. Wiadomo gdzie. I po krzyku.
Syriusz popatrzył na mnie kpiąco. Westchnęłam.
- No dobra, okej. Niech ci będzie. – Potarłam dłońmi ramiona, odziane w grubą bluzę Rachel. – Chodźmy szybciej, zimno jest. A następnym razem… Nie ściągaj tego!
Black parsknął śmiechem, wygładzając fałdy swojej bluzy.
- Żartuję. Chyba bym zamarzł, gdybym ci ją dał. Pobiegniemy? – zaproponował od niechcenia.
Wytrzeszczyłam na niego oczy.
- Co? Nie żartuj. – Zaśmiałam się niepewnie. – Ja nie biegam, przecież wie… AAA!
W jednej chwili stałam i śmiałam się z głupiego pomysłu Syriusza, a w następnej już pędziłam za nim, jako że mocno trzymał moją dłoń i biegł przez park, w którym się znajdowaliśmy, na przełaj przez wilgotną trawę i rzadkie, bezlistne krzaki.
- BLAAACK!
Nienawidziłam biegać, szczerze i z wzajemnością. Byłam strasznie wolna, nogi mi się plątały, szybko łapałam zadyszkę, a poza tym – na co to komu? Po co biegać, skoro można spokojnie iść…?
Syriusz najwyraźniej wcale nie zamierzał uszanować mojego zdania, bo chociaż próbowałam wyrwać swoją dłoń z jego uścisku, na nic się to nie zdało – a potem, jak zawsze, musiałam się potknął o wystający wielki kamień i runąć do przodu, łapiąc się Syriusza i razem z nim spadając prosto w mokrą, brudną trawę.
Chłopak zaklął głośno, nie przestając się śmiać tak szaleńczo, jak i przez cały czas trwania biegu. Przeturlaliśmy się trochę po ziemi – ja, trzymając się kurczowo syriuszowej bluzy i piszcząc cicho.
- Uch – sapnęłam i ciężko podniosłam głowę znad piersi Syriusza. – Praszm. Cholera. Mówiłam, że nie lubię…
Black podźwignął się na łokcie, przez co zsunęłam się na trawę z głośnym jękiem.
- Cammie. – Pochylił się nade mną, śmiejąc się tak głośno i radośnie, jak jeszcze nigdy podczas tego wieczoru. – Kocham cię, naprawdę…
Zamarłam i zamrugałam powiekami.
- C-co? – wymamrotałam.
- Eee… – Chłopak skoczył na równe nogi, nie pozwalając mi nacieszyć się swoją bliskością i lśnieniem szaroniebieskich oczu. – Jesteś niesamowita, no. I cała mokra…
Wyciągnął do mnie rękę, co przyjęłam z wdzięcznością i ślamazarnie wstałam z trawy.
- Nawzajem – burknęłam, chowając rumieńce za włosami. – Będziesz na przyszłość pamiętać, żeby nie odstawiać takich numerów. Auu, moje kolano.
- Co z nim? – spytał Black z troską.
- Zaraz cię uderzy, uważaj – pogroziłam. Otrzepałam to, co dało się otrzepać i stwierdziłam ze zgorszeniem, że wszystko nadaje się jedynie do prania. – Módl się, żeby ta trawa i błoto zeszły z bluzy – mruknęłam. – Rach mnie zabije.
- Rach ma dużo ubrań – stwierdził i skinął na mnie ręką. – Chodźmy, bo nas północ zastanie.
- A to już nas nie zastała? – zapytałam zgryźliwie, ruszając za chłopakiem wąską ścieżką.
Syriusz zaśmiał się pod nosem.
- Nie. Ma jeszcze trzy minuty.
Uniosłam oczy do nieba.
- Kocham mecze, naprawdę. Jutro powinieneś mieć wolne w redakcji – stwierdziłam, zrównując się z chłopakiem.
Spojrzał na mnie z ukosa.
- Nie wracasz jeszcze? Mam cię znowu bronić przed Daggerem?
Uśmiechnęłam się nieśmiało.
- Skoro nalegasz…
Wyszliśmy z parku, od razu dostrzegając stojący w cieniu pobliskiej latarni motor Syriusza, na który wspięłam się z lekkim oporem i pozwoliłam, by zawiózł nas pod moją kamienicę. Już po chwili zeskoczyłam z niego w zastraszająco szybkim tempie, lekko chwiejąc się na nogach i robiąc parę kroków w stronę wejścia. Nagle Syriusz zaczął niespokojnie przeszukiwać kieszenie.
- Cholera… – mruczał cicho. – Cam? Nie masz przypadkiem…
- Co zgubiłeś? – zapytałam, przystając. Ciemności zdawała się pogrążać wszystko wokół, tak że miałam wrażenie, iż jestem na świecie sama z Syriuszem. Cóż za déjà vu.
- Klucze. – Popatrzył na mnie ze zrezygnowaniem. – Pewnie wypadły mi na trawę. No, cholera jasna…
Zmarszczyłam brwi.
- A może ktoś będzie… Ach. – Przypomniałam sobie, co chłopak mówił mi o reszcie Huncwotów. – Nie ma ich tam, co? W domu?
- Właśnie w tym problem – sarknął, mierzwiąc sobie ciemne włosy dłonią.
Postukałam nerwowo butem w chodnik.
- Cóż… No to… Chodź do nas.

@

Przewróciłam się na drugi bok, wzdychając cicho. Łóżko protestowało skrzypieniem za każdym razem, gdy tylko zmieniałam pozycję – a że w tamtym czasie żadna nie była dla mnie wystarczająco odpowiednia, skrzypiało na okrągło i z pewnością pobudziło wszystkim w promieniu kilometra.
Albo przynajmniej wszystkich w mieszkaniu.
Usiadłam, opuszczając stopy na podłogę i wsuwając je w ciepłe futrzaste pantofle. Bezsenność zaczynała mnie prześladować, a liczenie baranów nie pomagało. Może mleko…?
Ruszyłam powoli w stronę kuchni, uważając na te panele, o których wiedziałam, że wydają nieprzyjemne dźwięki. Zwłaszcza w głuchą noc. Właśnie mijałam wejście do salonu, kiedy zauważyłam, że czyjaś ciemna głowa wystaje znad oparcia kanapy.
Przygryzłam wargę i wahałam się tylko przed chwilkę.
- Pst – szepnęłam i siedzący na sofie Syriusz obrócił głowę w moją stronę. Podeszłam do niego i zlustrowałam spojrzeniem. – Co robisz?
Promień księżyca, wpadający przez odsłonięte okno, oświetlał jego twarz i nadawał jej trupioblady kolor. Włosy miał w lekkim nieładzie, pościel, którą wygrzebałam z szafy, była rozkopana, a cienki biały podkoszulek pomięty.
- Siedzę – odszepnął i odsunął nieco kołdry, zachęcając mnie spojrzeniem, bym usiadła na brzegu kanapy. – A co, nie widzisz w ciemności?
Wywróciłam oczami, czego pewnie i tak nie zauważył.
- Chciałam napić się ciepłego mleka – powiedziałam, choć wcale o to nie pytał. Czułam głęboką potrzebę ponarzekania. – Syriusz, chyba cierpię na bezsenność, to już któraś noc…
Chłopak pochylił się ku mnie, zaglądając mi w twarz, a ja w tamtym momencie pojęłam, że wcale nie jestem chora – a przynajmniej nie tak, jak mi się wydawało. Kiedy leżałam u siebie w łóżku, wciąż nie mogłam od siebie odgonić widoku stojącego w progu naszego mieszkania Syriusza; Syriusza, który ściąga swoją ciepłą bluzę, który mówi mi ciche „dobranoc”, który leży tuż obok, za ścianą…
- To twoja wina – szepnęłam, równocześnie zdziwiona i nieco przestraszona. To on mnie rozpraszał, zajmował moje myśli, nie dawał spać… pociągał…
Podciągnęłam nogi pod brodę, przymykając oczy, by nie widzieć palącego spojrzenia, które we mnie wbijał.
- Pewnie, że moja – usłyszałam tuż przy uchu. – A kogo by innego? To jest zawsze moja wina.
Machnęłam ręką, żeby go odgonić, a on chwycił ją szybko.
- Też nie mogę spać – mruknął.
Otworzyłam oczy i wpatrzyłam się w nasze złączone dłonie. Zauważył to i odsunął nieco pościeli.
Merlinie, co miałam do stracenia…?
Trochę niepewnie, wsunęłam się na miejsce tuż obok niego i pozwoliłam, by otoczył nas rozgrzaną kołdrą. Poczułam dotyk jego ręki na swoim ramieniu i westchnęłam cicho.
Byłam chora, ale bynajmniej nie tak, jak myślałam.
Syriusz delikatnie objął mnie w pasie i przyciągnął w swoją stronę. Popatrzyłam na niego, nagle dziwnie spokojna, a potem wyciągnęłam dłoń i położyłam ją na jego policzku.
- Cammie…
Gdzieś za nami, na korytarzu, rozległy się zaspane kroki.
Błyskawicznie odsunęłam się od Blacka, ale ten złapał mnie za ramiona i pociągnął w dół, razem ze sobą na poduszkę, a potem nakrył kołdrą.
- Cicho! – syknął, a po drżeniu jego klatki piersiowej zrozumiałam, że dusi w sobie śmiech. Nagle sama również poczułam chęć, by zachichotać wariacko. Przytuliłam się do chłopaka, wzdychając radośnie i zastanawiając się, co by się stało, gdyby Mary spała dalej i nie poczuła nagłej potrzeby pójścia do łazienki. Kiedy dotknęłam twarzy Syriusza, posłał mi tak… tak dziwne spojrzenie, że nie wiedziałam, co o tym myśleć.
Póki co jednak delektowałam się tym, że trzyma mnie w objęciach, a jego pachnący miętową pastą oddech łaskocze mnie w szyję.
- Syriusz – wymamrotałam z przejęciem – może przestaniesz oddychać?
- Co? – Chłopak zgłupiał.
Uniosłam głowę i choć kompletnie nic nie widziałam w ciemności, która panowała pod kołdrą, byłam pewna, że nasze twarze dzielą milimetry. Gdzieś w moim podbrzuszu poczułam silne łaskotanie.
- Nic już – wyszeptałam.
Usłyszałam, że Mary gasi światło w łazience i wlecze  się z powrotem do swojej sypialni. Szybko odsłoniłam pościel, bo zaczynało mi już brakować oddechu. Syriuszowi chyba też, patrząc na to, jak ciężko dyszał. A może to ze śmiechu…
Oparłam się łokciami o jego tors i zapatrzyłam w przymrużone oczy.
- Zabiję cię – szepnęłam. – Jest już tak późno…
- Tak – odparł cicho Syriusz z dziwnym błyskiem w oku – a grzeczne dziewczynki już śpią o tej porze…
Uderzyłam go lekko w ramię i ułożyłam się na poduszce tuż obok niego. To niesamowite, że w jego obecności mogłam się czuć jednocześnie niesamowicie podekscytowana, jakby miliardy motyli żyło w moim żołądku, a serce chciało wyskoczyć z piersi – i tak spokojnie i radośnie, jak przy nikim innym. Przymknęłam oczy, wdychając ten totalnie seksowny zapach, który wydzielał nawet o tej porze dnia – czy raczej nocy. Nagle przyszła mi do głowy myśl, że już po raz drugi w krótkim odstępie czasowym wylądowałam z nim w jednym łóżku.
Cholera.
- Fajnie dziś było, nie? – dotarło do mnie ciche pytanie Syriusza.
Mruknęłam aprobująco, choć jakoś nie mogłam sobie przypomnieć, co się działo przed naszym powrotem do mieszkania… Park… Mecz… A przed meczem? Przecież nie byłam w pracy, co ja robiłam cały dzień…
- Chyba dziś płakałam – rzuciłam sennie, dopiero po chwili zdając sobie sprawę z tego, że wypowiedziałam swoją myśl na głos.
Syriusz poruszył się tuż obok mnie, ale nie otworzyłam oczy.
- Mmm? Czemu? – Głos chłopaka był nieco przytłumiony, niewyraźny. Chyba też powoli odpływał… No nie, czyżbym znowu miała spać z nim w jednym łóżku… na jednej kanapie?
- Nie wiem… Aaa, wiem – przypomniałam sobie. – Bo jadłam pomarańcze… i sok prysnął mi do oka.
- Cammie… I tylko dlatego płakałaś? – zapytał głosem zabarwionym rozbawieniem. Ale tylko trochę. – Śmieszna jesteś.
- Chyba ty… – oburzyłam się ospale. Pod powiekami migotały mi jakieś pomarańczowe gwiazdki. Ach, Morfeuszu… – Myślałam też o tym, że… że jestem sama i…
- …sama-aaa? – Syriusz ziewnął i otoczył mnie ramieniem.
- Ymmm. Że nie ma miłości…
Chłopak nic nie odpowiedział, więc po chwili doszłam do wniosku, że zasnął – albo że zignorował moje wyznanie. Sama zresztą już nie pamiętałam, o czym przed chwilą mówiłam. Czy to było ważne? Na pewno nie w tamtym momencie…
Nagle Syriusz znów poruszył się, a ramię, które mnie obejmowało, zniknęło, by po chwili złapać mnie w talii i unieść do góry.
Uchyliłam powieki, patrząc sennie na Syriusza, który trzymał mnie w ramionach i patrzył na mnie intensywnie.
- Jest miłość – powiedział zaskakująco trzeźwo i pochylił się nade mną, aż poczułam dotyk jego ust na swoich.

@

26 stron. Tyle wyszło. To mój najdłuższy rozdział w życiu i, cóż, mam nadzieję, że się nie podzieli… Ale kto tam wie onet.
W ogóle to: PRZEPRASZAM. Długi rozdział, ale była i (mega)długa przerwa. Możecie mnie zabić, pozwalam.
Zdaję sobie też sprawę z tego, iż początek – czyli jakaś jedna trzecia całego rozdziału – jest nudny. Albo chociaż nudnawy. Hej, ale czasem trzeba, nie? Nie zwracajcie też uwagi na te cytaty z Kochanowskiego, po prostu nie mogłam się powstrzymać, tak mnie jakoś naszło…
Jestem ciekawa, co powiecie. ^^

(proszęproszęproszęproszęproszęproszę… dodaj się w całości!)

1 komentarz: