wtorek, 11 maja 2010

Rozdział 10



Idée fixe
Faffey – bo natchnęła mnie i wiedziałam jak zacząć. <3


Odkąd cię poznałam, noszę w kieszeni szminkę, to jest bardzo głupie nosić szminkę w kieszeni, gdy ty patrzysz na mnie tak poważnie, jakbyś w moich oczach widział gotycki kościół. (…) I kiedy cię żegnam, moje umalowane wargi pozostają nietknięte, a ja i tak noszę szminkę w kieszeni, odkąd wiem, że masz bardzo piękne usta.
Halina Poświatowska

Stuk, stuk, stuk. Głuche uderzenie. Ciche przekleństwo. Stukstukstukstukstukstuk.
Otworzyłam oczy. Nie byłam pewna, czy obudziły mnie dziwne dźwięki, które dochodziły z kuchni, czy może nie spałam już od jakiegoś czasu. A może nie spałam całą noc – albo wręcz przeciwnie i… wszystko było snem?
Nie, błagam, nie.
Błyskawicznie zerwałam się z łóżka i szybko porwałam szlafrok, wiszący na gałce szafy. Poranki wciąż były zdecydowanie za zimne na paradowanie w samej koszuli, i to takiej z krótkim rękawem i ledwo sięgającej do połowy ud. Albo może była to wina uchylonego okna, przez które jak gdyby nigdy nic do sypialni sączyło się powietrze o zatrważająco niskiej temperaturze? Czasem dochodziłam do wniosku, że powinnam przeprowadzić się gdzieś na południe, gdzie królowało wieczne lato – bo do chłodnego Londynu jakoś nie pasowałam.
Wsunęłam na nogi ciepłe pantofle i czym prędzej podreptałam do kuchni, zastanawiając się, co tam zastanę. Czy obudzę się z pięknego snu, czy może z szerokim uśmiechem na ustach potwierdzę, że wczorajszy dzień – i dzisiejsza noc – nie był wytworem mojej wybujałej wyobraźni.
Pierwszym, co ujrzałam, stając w progu ciepłego pomieszczenia, serca tego mieszkania, był znajomy biały podkoszulek, przewieszony niedbale przez oparcie kuchennego krzesła. Przełknęłam ślinę, kiedy moja wyobraźnia podsunęła mi zdecydowanie zbyt piękny widok, którym przecież nie powinnam się zachwycać. A może to wcale nie było tak, jak myślałam. Może… może on po prostu…
Moje nadzieje (albo wręcz przeciwnie) rozwiały się, gdy podniosłam wzrok na osobę, opierającą się o blat stołu i pośpiesznie wychylającą z białego kubka ostatnie krople porannej kawy – a przynajmniej zapach, który roznosił się po całej kuchni przypominał mi kawę. Zresztą to był Syriusz. On zawsze pił kawę. Tylko kawę.
Ale nie to zrobiło na mnie największe wrażenie. Pomimo że spodziewałam się, co mogę ujrzeć, poczułam się dziwnie słaba i ciężko oparłam się o framugę drzwi, czując, że na policzki wpływa mi naprawdę głęboki rumieniec.
Syriusz był bez koszulki.
BEZ KOSZULKI.
Wiem, wiem. To nie powinno mnie tak zachwycać. Nie powinnam reagować tak, jak zareagowałam. Przecież on tylko stał tam, pił kawę, a na ręce, w której trzymał kubek i którą unosił do ust, wyraźnie widoczne były twarde mięśnie, poruszające się powoli, wprawiające moje serce w beznadziejnie szybki łomot. Był boso, a ciemne dżinsy opuszczone miał nisko na biodrach w sposób, który wprawiał mnie w zmieszanie. Mój wzrok bezmyślnie prześlizgnął się po jego umięśnionym, lecz – zapewne ze względu na porę roku – dość bladym torsie, przez chwilę znacząco zatrzymując się w okolicy, w której szlak z ciemnych włosów znikał za paskiem spodni.
Znowu przełknęłam ślinę, i to bardzo głośno, usiłując odgonić od siebie myśl o jego szerokich barkach i silnych ramionach, otaczających mnie w pasie. Nie wspominając już o tych wiele mówiących włosach.
Byłam totalnie niepoprawna.
To wszystko przemknęło mi przez głowę w sekundę, może dwie, a po tym czasie Syriusz odwrócił głowę w moją stronę. Mięśnie w okolicy jego karku poruszyły się szybko, a jasne światło poranka, wpadające przez kuchenne okno, zalśniło na jego ciemnych włosach.
Patrzyłam jak otwiera usta, zamyka je i marszczy brwi, potrząsając głową. Każdy jego ruch powodował, że nie mogłam oderwać wzorku od jego ciała, nie mogłam się też poruszyć i w związku z tym wciąż tkwiłam przy tej nieszczęsnej framudze. Po chwili Syriusz odstawił biały, zapewne pusty już kubek na stół i mruknął:
- Zaspałem.
Ledwo to do mnie dotarło, bo dostrzegłam spojrzenie, jakim mnie obdarzył. Czy raczej miejsce, w którym rozchylały się poły mojego szlafroka i, cóż, nogi. Chrząknęłam, znów czerwieniąc się mocno.
- Tak? – spytałam głupio. Postąpiłam do przodu jeden mały krok, zaplatając ręce na piersi. Czułabym się o wiele pewniej, gdybym była pełniej ubrana. Dziwne, że jego ten fakt nie wprawiał w zażenowanie – spokojnie pochylił się do przodu i chwycił swój podkoszulek. – Ach. No tak. I mnie przy okazji obudziłeś.
Nie wiem, czemu to powiedziałam. Nie chciałam przecież wzbudzać w nim żadnych wyrzutów sumienia czy coś, na razie nie byłam na niego zła – dla takiego widoku mogłabym wstawać codziennie o szóstej nad ranem! Może wciąż byłam po prostu trochę wyprowadzona z równowagi.
- Wybacz – mruknął Syriusz. Z wielkim żalem patrzyłam jak jednym szybkim ruchem zakłada koszulkę, a potem patrzy na mnie, przygryzając wargę.
Nie powinnam była patrzeć na jego usta, ale jakoś wcześniej o tym nie pomyślałam. On sam zwrócił na nie moją uwagę, a ja wciąż byłam przecież jeszcze nieprzytomna. W chwili, w której mój wzrok padł na jego wargi, te wąskie, jasnoróżowe i cholernie miękkie wargi, zalała mnie fala potwornego gorąca.
On jeszcze wczoraj całował mnie tymi ustami.
CHOLERA!
- Mary już wyszła? – Chciałam odgonić od siebie myśli o tym, że te usta dotykały moich ust, i to zaledwie parę godzin temu. Że przez jedną piękną chwilę całował mnie tak, jakby nigdy nie zamierzał przestać, a ja oddawałam mu te pocałunki. Że nasze języki splatały się, wirowały w krótkim, ale jak bardzo zmysłowym tańcu. Że wtedy moją jedyną myślą była myśl o tym, że znalazłam swoje miejsce. To jedyne, to najwspanialsze…
Jak widać, nie za bardzo wyszło mi to „niemyślenie” o wczorajszym zdarzeniu, ale jakoś nie bardzo się temu dziwiłam. O tym nie dało się po prostu „nie myśleć”.
- Chyba tak. – Dopiero po chwili dotarło do mnie, że Syriusz coś mówi. Jego usta poruszały się, ale ja nie rozumiałam słów, a kiedy pojęłam ich sens, nie miałam pojęcia, o co mu chodzi – moje własne pytanie poszło już dawno w niepamięć. – Ja też muszę już iść.
„Lepiej już idź.”
Usiadłam ciężko na krześle, które stało tuż obok, przypominając sobie słowa, które wczoraj wypowiedział. Po prostu w pewnej chwili odsunął się ode mnie, wbił wzrok w sufit i powiedział, żebym wracała do siebie. I chociaż dobrze widziałam, że jego dłonie drżały lekko, kiedy przeczesywał włosy palcami, a klatka piersiowa unosiła się i opadała bardzo szybko, jakby miał problemy z oddychaniem – pomimo tego wszystkiego po prostu wstałam i wróciłam do swojego łóżka. Bez słowa. Bez jednego spojrzenia.
Bez żadnej myśli w głowie.
- Yhm – mruknęłam, kładąc łokcie na stole i opierając głowę na dłoniach. To, co zrobił w nocy, naprawdę mnie zabolało, jako że nie miałam zielonego pojęcia, co miał znaczyć jego pocałunek. Dlaczego w jednej chwili trzymał mnie w ramionach, a zaraz potem odsyłał do stu diabłów? Dobrze, nie użył takiego zwrotu, jego głos brzmiał normalnie, nie był oschły, nie był niemiły – ale ja wiedziałam, co to oznacza. No bo kto normalny każe dziewczynie wracać do swojej sypialni tuż po tym, jak obdarzył ją najwspanialszym pocałunkiem, jakiego doświadczyła w całym swoim życiu? Do jasnej cholery, to był mój pierwszy pocałunek! Pierwszy! Nie zamierzałam teraz być dla niego wyrozumiała. Widocznie nie zdałam jakiegoś egzaminu, widocznie uznał, że nie jestem warta tego, by mnie całować. – IDŹ – rzuciłam markotnie, lecz na tyle dobitnie, by zrozumiał.
Jeszcze przez chwilę czułam, że stoi tuż obok, bez ruchu – byłam wręcz pewna, że wciąż na mnie patrzy – a potem usłyszałam szybkie kroki i zostałam sama w kuchni. Jeszcze przez parę minut wsłuchiwałam się w odgłosy jego ruchów, kiedy chodził po salonie i najpewniej zbierał wszystkie swoje rzeczy. Nie miałam najmniejszej ochoty na rozmowę z nim, nie chciało mi się jeść, nawet wizja gorącej herbaty nie poprawiała mi nastroju. Chciałam wrócić do łóżka i zaszyć się w nim już do wieczora, ale musiałam zaczekać, aż Syriusz wyjdzie do redakcji. Nie mógł usłyszeć, że wybucham płaczem, do czego zapewne doszłoby, gdybym tylko zakopała się w pościeli.
Uniosłam głowę i zapatrzyłam się w powiewającą lekko firankę – nawet w kuchni okno było uchylone, bo Mary nie znosiła zaduchu. Swoją drogą, ciekawe, co panna Masterson powie, gdy wróci z pracy. Byłam pewna, że musiała widzieć rozłożonego w salonie Syriusza. Musiałam się psychicznie przygotować na porządne przesłuchanie…
Nagle kątem oka zauważyłam, że Syriusz pojawił się w progu kuchni. Był już w pełni ubrany, ciemna bluza podkreślała obłędną szerokość jego ramion, a czarne przydługie włosy były w lekkim nieładzie. Gdybym była dziewczyną, która podąża za swoimi pragnieniami, zapewne w tamtej chwili podeszłabym do niego, spoliczkowała mocno, a potem wsunęła palce w te cudowne włosy i przyciągnęła jego twarz do swojej.
Cóż, nie byłam taką dziewczyną.
- Więc… – zaczął Black nieco niepewnym głosem. Zauważyłam, że w dłoni trzyma kluczyki – a po chwili dotarło do mnie, że to nie są tylko kluczyki motocyklu.
- Co to jest? – spytałam wściekle, wstając gwałtownie. Wskazałam na klucze w jego ręce. – Syriusz. Co to jest?
Chłopak uniósł klucze do góry, potrząsając nimi lekko.
- Znalazłem w innej kieszeni – powiedział, a po chwili dodał: – Wybacz. 
Tylko że nie brzmiał tak, jakby było mu przykro.
Zacisnęłam pięści w bezsilnej złości. Niemożliwe. Mógł wrócić do domu, mógł jak gdyby nigdy nic spać u siebie, a cały wczorajszy wieczór mógł skończyć się dobrze – bo cały był dobry! Ale nie, musiał zapomnieć, gdzie schował własne klucze, cholera. Dziękuję, Syriusz. Dzięki, że zepsułeś to, co mogło być naprawdę piękne.
Chociaż, z drugiej strony, gdyby wtedy miał te klucze, nie przeżyłabym pierwszego pocałunku, tego, który teraz będę pamiętać już do końca życia. Nie miałabym za sobą całej nocy, podczas której wciąż i wciąż dotykałam palcami własnym ust, usiłując odnaleźć na nich JEGO smak, nie powstrzymywałabym się przed tym, żeby wstać i wrócić do NIEGO, na kanapę, nie rozmyślałabym o tym, co ON teraz czuje, co myśli…
Ale to wszystko nie zmieniało faktu, iż naprawdę byłam zła.
- Świetnie – warknęłam, odwracając się do niego plecami. Nie chciałam widzieć jego przystojnej twarzy, tych ramion, tych ust. Tych oczu, w których czaiło się coś, czego nie potrafiłam rozszyfrować. Naśmiewał się ze mnie? Szydził? A może wręcz przeciwnie, może było mu głupio, może chciałby cofnąć to, co się wczoraj wydarzyło, żeby – jako dobry przyjaciel – nie musieć patrzeć, jak wyobrażam sobie nie wiadomo co? – Naprawdę cudownie. W takim razie miło, że wpadłeś – mówiłam, choć wcale nie chciałam być tak niemiła. On nie był niemiły. Zachowywał się wręcz normalnie – tak, jak powinien zachowywać się normalny przyjaciel, który popełnił błąd myśląc, że całowanie przyjaciółki jest czymś dobrym.
- Cammie…
Zerknęłam przez ramię, posyłając mu twarde spojrzenie, choć jakaś część mnie pragnęła z całej siły przyciągnąć go do siebie i zatracić się w nieskończonych pocałunkach.
- Spóźnisz się – powiedziałam tylko, przywołując na twarz maskę uprzejmej obojętności. Nie powinnam dać po sobie poznać, że to, co się stało, w jakiś sposób mnie dotknęło. Powinnam przejść nad tym do porządku dziennego – tak, jak zrobił to on.
Chociaż dobrze wiedziałam, że wcale nie będzie to takie proste. Że fakt, iż jego działania naprawdę wiele dla mnie znaczyły, świadczył o czymś bardzo ważnym, do czego jeszcze nie chciałam się przyznać.
- Tak – usłyszałam jego głos. – Racja. Do widzenia, Cam.
I wyszedł.
Dziwne, że nie powiedział „żegnaj”, rozmyślałam, z płaczliwym westchnieniem opadając na krzesło. Naprawdę czułam się jakbym żegnała tego Syriusza, do którego przyzwyczaiłam się przez ostatnie dni, a nawet tygodnie. Tego, który każdym słowem, spojrzeniem i dotykiem wręcz krzyczał, że jestem dla niego ważna.
I pomimo że miałam potwornie bolesną świadomość, że taki Syriusz na razie nie wróci – byłam pewna, że coś jednak osiągnął, traktując mnie tak a nie inaczej.
Bowiem Syriusz Black przestał być dla mnie tylko przyjacielem.

@

Pomóc pani w czymś?
Zamrugałam, zdając sobie sprawę, że pytanie zostało skierowanie do mnie i to zapewne przez ekspedientkę, która stała tuż obok i patrzyła na mnie takim wzrokiem, jakby bała się, że zamierzam coś zwinąć. Doprawdy, to było cholernie irytujące. Nigdy nie można było choć trochę dłużej postać przy jednej z półek w supermarkecie, bo zaraz ktoś bardzo miły podejrzewał nas o złodziejskie zapędy. I co z tego, że już od paru minut bezmyślnie wpatrywałam się w męskie kosmetyki? Zamyśliłam się, po prostu. Każdemu mogło się zdarzyć.
- Nie, dziękuję, tylko się rozglądam – mruknęłam starą śpiewkę, pchnęłam wózek z zakupami i ruszyłam w stronę działu spożywczego. Ekspedientka zniknęła tak szybko, jak się pojawiła, zapewne w poszukiwaniu kolejnego potencjalnego złodzieja.
Nieświadomie wrzucałam do koszyka kolejne produkty, jakoś nie mogąc skoncentrować się na tym, co robię. Dopiero po jakichś pięciu minutach zorientowałam się, że w wózku znajdują się już między innymi paczka pampersów i pianka do golenia, a w ręce trzymam właśnie opakowanie pomarańczowych prezerwatyw. Natychmiast wrzuciłam je do pobliskiego kosza ze szczotkami do mycia pleców i – czując zabawny ucisk w żołądku i rumieńce na policzkach – rozejrzałam się w około, z ulgą zauważając, że nie ma nikogo w pobliżu, a potem czym prędzej ruszyłam do kasy. Dlaczego wciąż błądziłam wokół męskich kosmetyków, które zdecydowanie nie były mi potrzebne? Może takiej Lily by się przydały, kto wie…
Taszcząc ze sobą dwie pełne siatki zakupów, powędrowałam powoli w stronę domu, co jakiś czas zatrzymując się przed którąś z wystaw i dokupując coś jeszcze. Taa, Mary będzie zadowolona, że wreszcie się do czegoś przydałam. I tak nie mogłam wysiedzieć w mieszkaniu, nie mogłam też znieść widoku tej feralnej kanapy. Co ten Black sobie myślał? Teraz już do końca życia będą mnie prześladować te głupie wspomnienia z nim w roli głównej. Cholera, potrafił wszystko zepsuć.
Płonąc sprawiedliwym gniewem, przystanęłam nagle przed sklepem z prezentami ślubnymi i przygryzłam wargę, przypatrując się wszystkim tym wyszywanym kompletom pościeli, futrzanym kajdankom i pudełkom, w których zapewne było coś, o czym wolałam nie wiedzieć. Do ślubu Lily i Jamesa zostały jeszcze ponad dwa tygodnie, choć Ruda szykowała się już od bardzo dawna – a ja wciąż nie miałam pojęcia, co sprezentować młodej parze. Byłam pewna, że w tym mugolskim sklepie mogłabym dostać co najwyżej jakieś mocno obsceniczne i niewiele przydatne pierdoły, ale dlaczego nie skorzystać z wolnego dnia i nie wybrać się na Pokątną? Co prawda Dumbledore mówił, żebyśmy raczej unikali świata magii, chyba że byłby jakiś ważny powód… A przecież ślub był bardzo ważny! Zresztą, co mogłoby mi się stać?
Z nową energią ruszyłam w stronę domu, postanawiając, że tylko odniosę zakupy, wyszukam z portfela zapomniane galeony i napiszę wiadomość dla Mary…
Nagle stanęłam jak wryta, zauważając jakąś postać pod klatką. Déjà vu. Merlinie, kto to mógł być? W pierwszym momencie pomyślałam oczywiście o Syriuszu, ale szybko odegnałam od siebie tę myśl – przecież się z nim pożegnałam. Jason…?
Odetchnęłam z ulgą, gdy ujrzałam jeszcze drugą osobę, nieco niższą i jakąś taką… bardziej kobiecą. Przyspieszyłam, mocniej ściskając rączki siatek. Nie miałam się czego obawiać.
- Cammie! – Niewiele osób tak do mnie mówiło, a pomijając tę najbardziej oczywistą osobę, której wolałam nie wspominać, chyba tylko mama.
Uśmiechnęłam się, dochodząc do klatki i stawiając siatki na ziemi.
- Co wy tu robicie? – zapytałam, czując, że serce bije mi szybko, a z ust nie schodzi wesoły uśmiech. Naprawdę dawno ich nie widziałam, a – chociaż rzadko okazywałam te prawdziwe, głęboko tkwiące uczucia – naprawdę za nimi tęskniłam. Nie, żebym miała im to mówić.
- Tak nas witasz? – zapytał tata, rozpinając guziki płaszcza. Zawsze zapominał o tym, że zima w Londynie nie jest aż tak surowa jak u nas, w Newcastle.
- Może najpierw wejdźmy – zaśmiałam się, wygrzebując klucze z kieszeni – a potem będzie czas na uściski.
Otworzyłam drzwi do klatki i chciałam wziąć zakupy, ale tata stwierdził, że teraz jego kolej. Poczułam cudowne ciepło w okolicach serca, patrząc jak robi przerażoną minę i pyta, „co ja takiego nakupiłam w tym sklepie”. Czasem były takie chwile, kiedy bardzo chciałam powiedzieć rodzicom, że naprawdę wiele dla mnie znaczą – a ta była jedną z nich. Szkoda tylko, że nigdy jeszcze nie doszło do takiego wyznania.
Weszłam za nimi na klatkę, usiłując przypomnieć sobie, czy zostawiłam w mieszkaniu względny porządek. Mój ojciec był jednym wielki pedantem i chociaż w dzieciństwie, kiedy jeszcze mieszkałam z rodzicami, bardzo przeszkadzało mi to, że potrafił przyczepić się do każdej nieposprzątanej skarpetki czy nieumytych naczyń – to teraz, kiedy już miałam własny kąt, wciąż nie mogłam zapomnieć o wpojonych mi zasadach. O, ironio!
- Skąd wiedzieliście, że jestem w domu? – zapytałam, gdy już znaleźliśmy się w ciepłym mieszkaniu. Wzięłam się za rozpakowywanie zakupów, podczas gdy rodzice pozbywali się płaszczów.
- Wpadliśmy do redakcji, ale powiedzieli, że wzięłaś urlop – oznajmiła mama, przystając w progu kuchni. Jak przedtem Syriusz. Ach, ta myśl mnie prześladowała. – Jesteś chora?
Zaśmiałam się cicho, uświadamiając sobie, że nici z mojej wyprawy na Pokątną – przynajmniej na dzisiaj.
- Skąd – odparłam, chowając jogurty do lodówki: te bez cukru na półkę Mary, a te z wiśniowym sosem do mnie. – Po prostu potrzebowałam paru dni przerwy, a urlop mi się należy.
- Wredny szef nie miał nic przeciwko? – spytał tata, rozglądając się po przedpokoju. Pewnie szukał pajęczyn.
Kiedyś wspomniałam rodzicom, że Scott bywa nieprzyjemny – choć wtedy jeszcze znajdowałam się pod jego przeklętym urokiem. Dzięki Merlinowi, że te czasy już minęły!
- Musiał się zgodzić – rzuciłam i popatrzyłam na rodziców pytająco. – Kawy?
Mama skinęła głową, uśmiechając się, i razem z tatą odeszła w stronę salonu. Tak, jak podejrzewałam – nie było żadnych uścisków i powitań. Nigdy nie było, choć miałam nadzieję, że nie mają mi tego za złe i rozumieją. Sami też przecież nie należeli do wylewnych.
Zalałam kawę, starając się zrobić to tak, jak zawsze uczył mnie tata: kawa powinna się tak zaparzyć, by wrzucona do niej śmietanka utrzymywała się na powierzchni. Chyba się udało, co skwitowałam uśmiechem.
Rodzice zasiedli na kanapie (cholerne wspomnienia!), rozmawiając, a ja podałam im kawę i podsunęłam słone orzeszki, po czym sama klapnęłam na pufę.
- Co słychać u Hayley? – zapytałam. Żyjąc z dala od rodziny zdarzało mi się zapominać o młodszej siostrze. Jeśli dobrze pamiętałam, była już na piątym roku w Hogwarcie…
- W porządku – odpowiedział tata, upijając łyk kawy. – Często pisze.
- Tak, i chyba nie chce jej się uczyć – dodała mama, uśmiechając się i sięgając po orzeszki.
No tak, piąta klasa to czas SUMów.
- Da sobie radę – stwierdziłam niedbale. Zdarzało mi się myśleć, że te coraz rzadsze rozmowy z rodzicami są jakieś dziwne jałowe, ale zawsze szybko odganiałam od siebie takie myśli. Troszczyliśmy się o siebie nawzajem – choć czasem wychodziło to strasznie nieporadnie, zwłaszcza w moim przypadku – a to było chyba najważniejsze. – Ja też się za wiele nie uczyłam, a poszło mi nieźle.
- Wiesz, jak to z nią jest. – Mama popatrzyła na mnie znacząco.
Fakt, Hayley zawsze bardziej interesowali chłopcy, a na widok książek (czyli tym, czym ja żyłam na co dzień) dostawała mdłości. Może to dlatego miała już paru „chłopaków”, podczas gdy ja wciąż… cóż, wciąż pozostawałam na etapie jednego pocałunku. Och, gehenno! Czy te myśli już nigdy się ode mnie nie odczepią?
- Co to? – Głos ojca wyrwał mnie z rozmyślań. Zerknęłam na przedmiot, który trzymał w dłoni i zamarłam.
Srebrny męski zegarek. Taki z szeroką, okrągłą tarczą i brzęczącą bransoletą.
- Kupiłaś sobie? – zapytał tata, nieświadomy jakie myśli wywołał we mnie ten mały, niby nic nie znaczący przedmiot. – Dlaczego nic nie mówiłaś, mogłem dać ci ten mój stary…
- On nie jest mój – wykrztusiłam. Zapragnęłam wyciągnąć rękę i rozkoszować się chłodem, który zegarek wydzielał. I myślą, że zazwyczaj nosił go ktoś inny.
- Nie twój? – upewnił się ojciec, a mama rozejrzała się po salonie, jakby planowała ujrzeć w nim czającego się męskiego współlokatora – a przynajmniej o tym świadczyło jej następne stwierdzenie.
- Mówiłaś, że mieszkasz z koleżanką.
Miałam ochotę roześmiać się, jednak nie byłby to za wesoły śmiech. Zegarek połyskujący w dłoni taty był namacalnym dowodem na to, że Syriusz był u mnie. Że spał na mojej kanapie. Że… że mnie na tej kanapie całował, a potem, nad ranem, uciekł jak gdyby nigdy nic.
- Bo mieszkam – oświadczyłam słabo. To wszystko było dla mnie zbyt straszne, naprawdę. Zwłaszcza teraz, kiedy syriuszowy zegarek, taki, jaki zawsze chciałam mieć, jaki zawsze uwielbiałam nosić na swoim nadgarstku, był tuż na wyciągnięcie mojej ręki. W przeciwieństwie do jego właściciela, od którego zależało moje dobre samopoczucie.
I stan mojej duszy.
- Mieszkam z Mary – mówiłam, byle tylko mówić. – Znacie ją przecież. Kiedyś wszyscy byli u nas na Boże Narodzenie, pamiętacie? A to jest… to jest zegarek mojego kolegi.
Wyciągnęłam rękę i sięgnęłam po srebrny przedmiot, zamykając go w dłoni. Jego chłód trochę mnie uspokoił.
- Kolegi? – zapytał poważnie tata. – I co zegarek kolegi robi w twoim salonie?
Chciałam powiedzieć: ciesz się, że nie w sypialni, ale powstrzymałam się w ostatniej chwili. Takie stwierdzenia zdecydowanie nie były na miejscu.
- Syriusza – mruknęłam. Jego imię ledwo przeszło mi przez gardło. – Też był na Bożym Narodzeniu – dodałam ponuro.
- Dobrze – powiedziała mama – ale dlaczego zegarek Syriusza jest w twoim salonie?
- Po prostu go tu zostawił, jasne? – spytałam, bo czułam, że mam już dość tych przesłuchań. Chciałam przecież zapomnieć o tym, co się stało tej nocy – a tymczasem wspomnienia wracały wciąż na nowo, niczym natrętna, nie dająca spokoju mucha.
Mama już otwierała usta, ale w tej samej chwili rozległ się dzwonek do drzwi. Wstałam szybko, rzucając krótkie „wybaczcie na chwilę”, i ruszyłam do przedpokoju, po drodze zerkając na wiszący na ścianie zegar. Była pora lunchu. Błagam, niech to nie będzie Jason, który chce „wyciągnąć mnie na obiad”. Miałam dość facetów, którzy czegoś ode mnie chcieli – albo udawali, że chcą, tylko po to, by później odejść z głupim „do widzenia”.
Zamaszyście otworzyłam drzwi, w duchu szykując się na odmowę.
W wejściu stał Remus.
Odetchnęłam z ulgą, bez słowa odsuwając się i wpuszczając go do środka. Wszedł, posyłając mi zamyślone spojrzenie, a potem zdjął kurtkę i zsunął buty.
- Jesteś sama? – zapytał cicho. Widocznie zauważył dodatkowe pary obuwia, stojące tuż obok jego adidasów.
- Rodzice – odmruknęłam i gestem zaprosiłam go do salonu, w razie gdyby chciał się ewakuować i znów zostawić mnie samą z dociekliwymi staruszkami. – Mamo, tato? – zapytałam głośno, stając przed kanapą. – Pamiętacie Remusa?
Rodzice skinęli głowami, uśmiechając się miło. Zawsze lubili Lunatyka, może przez tę jego niesamowitą galanterię, a może dlatego, że po prostu uważali, że jest to „chłopak dla mnie” – co raz zdarzyło mi się usłyszeć od mamy, kiedy wypiła parę kieliszków wina podczas jednej z moich rodzinnych imprez urodzinowych. Chyba nie docierało do nich to, że byliśmy tylko przyjaciółmi. A może stwierdzenie „tylko przyjaciele”, odnoszące się do chłopaka i dziewczyny, po prostu dla nich nie istniało.
- Dzień dobry – powiedział grzecznie Remus, pocałował moją mamę w rękę, a potem uścisnął dłoń tacie. O tak, rodzice byliby zachwyceni takim facetem.
- Dawno się nie widzieliśmy, chłopcze – oświadczył ojciec, kiedy Lunatyk usiadł na pufie, którą przedtem zajmowałam. – Jak ci się wiedzie w dorosłym życiu?
- Całkiem nieźle. – Lupin wciąż uśmiechał się uprzejmie.
- Ekhm – chrząknęłam, zwracając na siebie jego uwagę. – Czego się napijesz?
- Ależ, Cam, wpadłem tylko na chwilę, nie zwracaj na mnie uwagi. – Było jasne, że za pierwszym razem odmówi, więc ponowiłam pytanie, patrząc na niego znacząco. Miałam nadzieję, że zrozumiał moje spojrzenie i nie zamierzał znowu zostawiać mnie z rodzinką sam na sam. – W porządku, poproszę herbatę. – Wyszczerzył się radośnie ponad ramieniem taty, co zrozumiałam jako potwierdzenie mojej prośby.
Wymknęłam się więc do kuchni, wciąż ściskając w dłoni ten nieszczęsny zegarek Syriusza. Przez krótką chwilę myślałam o zapięciu go na swoim nadgarstku, i to tylko po to, żeby poczuć jego przyjemny ciężar, żeby delektować się myślą, że w ten sam sposób nosił go Syriusz… W porę się jednak opanowałam, karcąc się w duchu za takie myśli. Miałam traktować Blacka tak, jak on zapewne zamierzał traktować mnie. MUSIAŁAM go tak traktować, bo był to jedyny sposób, by nie zatracić się w uczuciu, które się we mnie rodziło.
A rodziło się, byłam o tym przekonana.
Czekałam, aż woda w czajniku zagotuje się, wciąż wpatrując się w tarczę syriuszowego zegarka. Było piętnaście po dwunastej, Remus zapewne nie będzie mógł zbyt długo u mnie zabawić, jako że przerwa na lunch kończyła się równo z wybiciem trzynastej. Czy mogłam liczyć na to, że rodzice wyjadą wcześniej…?
Usłyszałam zbliżające się kroki, więc błyskawicznie wcisnęłam zegarek do kieszeni.
- Cammie – powiedziała mama, a w jej głosie dosłyszałam nutę nadziei – a może to jego zegarek?
Taa, mama nigdy nie owijała w bawełnę.
- Nieee, mamo – jęknęłam, podchodząc do czajnika, gdy pstryknął cicho. Podniosłam go do góry i zalałam malinową herbatę, którą wygrzebałam z jednej z szafek. – Mówiłam wam przecież. To zegarek Syriusza.
- Więc po co Remus tu przyszedł? – dopytywała się sprytnie. – Przecież chyba pracuje.
- Jasne, że tak – mruknęłam. Znowu zaczynały się te chore domysły. Już chyba wolałabym, żeby oskarżyła mnie o to, że sypiam z Syriuszem Blackiem. Przynamniej miałabym powód, żeby trochę się nad sobą poużalać. – Wpadł na chwilę, jakbyś nie wiedziała, to pora lunchu.
- Ale DLACZEGO on wpadł do ciebie? – podchwyciła ciekawsko.
Wywróciłam oczami, słodząc herbatę Remusa.
- Może dlatego, że z całą resztą widział się w redakcji? – sarknęłam, po czym chwyciłam kubek i wyminęłam ją, ruszając do salonu. Mama podążyła za mną, ale w obecności panów nie ważyła się podjąć tematu mojego domniemanego romansu.
Lunatyk zajmował właśnie ojca rozmową, a kiedy wręczyłam mu aromatyczną herbatę, uśmiechnął się huncwocko i zamilkł, delektując się swoim ukochanym smakiem malin.
- Henry – powiedziała mama do ojca, patrząc na mnie BARDZO znacząco. Co znowu kombinowała? – Myślę, że powinniśmy już iść.
Tata wyglądał na zdziwionego.
- Już? Dlaczego…?
- Nie mów, że zapomniałeś. – Nie umknęło mojej uwadze spojrzenie, jakie mama wciąż rzucała to mnie, to Lunatykowi. – Przecież mieliśmy kupić coś dla Hayley, prosiła nas!
Zamrugałam, nieco zaskoczona. Merlinie! Czyżby te mamine domysły wreszcie na coś się przydały?
- Naprawdę? – Ojciec dumał przez chwilę. – Cóż… Skoro tak mówisz…
- Oczywiście, że tak! – Mama pociągnęła go za ramię i popchnęła w stronę wyjścia, posyłając Remusowi dziwne spojrzenie. – Naprawdę, Cammie, musimy już jechać. Wpadniemy jeszcze na Pokątną, zresztą i tak muszę iść do Gringotta, ostatnio… No, ale na nas już pora. Do widzenia, mój drogi Remusie. Pa, kochanie.
Uniosłam brwi, kiedy przytuliła mnie na pożegnanie. Cholera, co z ludźmi robiła miłość – albo podejrzenie, że najstarsza córka wreszcie znalazła sobie faceta! Usłyszałam głośne „do widzenia” ojca i już po chwili ich nie było.
- Hm – odezwał się Remus znad swojej herbaty – to było dziwne.
Opadłam na kanapę, wzdychając ciężko i nie dopuszczając do siebie myśli o Syriuszu, który tu spał.
- Olej – mruknęłam. – Mama zawsze coś musi sobie ubzdurać. Ale dzięki tobie zadziwiająco szybko się ich pozbyłam. Dzięki.
- Nie ma sprawy – odparł Lunatyk, choć sprawiał wrażenie, że nie za bardzo wie, o co chodzi. Nareszcie. Ten facet nie musiał się przecież wszystkiego domyślać. Upił łyk herbaty i popatrzył na mnie spokojnie. Wydawało mi się, że jego miodowe oczy prześwietlają mnie na wylot. – Syriusz u ciebie był – stwierdził nagle.
Osunęłam się niżej na sofie.
- Taa. – Nawet nie było sensu pytać się, skąd wie. I tak tylko by się uśmiechnął. – I co w związku z tym?
- Jak się czujesz? – spytał, odkładając pusty kubek na stolik. Ten facet był niesamowity, w szybkości picia ulubionej herbaty pobijał nawet mnie.
- A jak mam się czuć? Spoko, jestem tylko trochę niewyspana, bo, wiesz, późno wróciliśmy, mecz dość długo trwał, karne były, mnóstwo ludzi było…
- Bo Syriusz chodzi dzisiaj strasznie… wściekły – powiedział Remus, jakby w ogóle nie usłyszał mojego słowotoku. – Wyprowadzony z równowagi. Nieswój.
- Och? – Nie chciałam tego słuchać, naprawdę. Był wściekły? Cóż, na pewno dlatego, że zmarnował swoje cenne usta na całowanie kogoś takiego jak ja.
Ale nie powiedziałam tego głośno. Nie miałam przecież pojęcia, ile Remus wie.
- Tak. I po prostu zastanawiałem się jak jest z tobą – oświadczył Lunatyk, nie spuszczając ze mnie wzroku.
Utkwiłam spojrzenie w suficie, tak jak wczoraj Syriusz.
- A nie widzisz? Jestem cała w skowronkach – wymamrotałam.
Remus westchnął i wstał. Nie zdziwiło mnie to. Usłyszał to, co zapewne chciał usłyszeć – i zobaczył, w jakim jestem nastroju. To na pewno mu wystarczało. Ja również podniosłam się, wzdychając cierpiętniczo.
- Zmywam się – rzucił Remus, patrząc na mnie łagodnie. – Nie zadręczaj się, Cam – powiedział, wyciągnął rękę i pogłaskał mnie po policzku.
Odwróciłam wzrok. Nie chciałam czułości.
- Nie będę – bąknęłam.
Odprowadziłam go do drzwi, a kiedy zakładał kurtkę, zapytałam:
- Scott nic nie mówił?
Mój głos brzmiał dziwnie pusto, jakby był wyprany ze wszystkich emocji. Może rzeczywiście był.
- Nie – odparł Lunatyk. – Myślę, że do końca tygodnia da ci spokój. Ale potem wróć, bo smutno nam bez ciebie.
To stwierdzenie całkowicie mnie rozbroiło, więc spuściłam głowę, by nie widział, że do oczu napłynęły mi łzy.
- Syriusz zostawił zegarek – burknęłam, wierzchem dłoni ocierając policzki. Cholera, Black, niech cię szlag. Przez niego miałam wręcz wisielczy humor. – Mógłbyś mu go oddać?
Remus właśnie wyglądał przez okno, a potem spojrzał na mnie z lekkim uśmiechem.
- Myślę, że sama będziesz miała ku temu okazję.
Po czym zniknął za drzwiami.
Zanim zdołałam przetrawić tę informację, ktoś zapukał głośno. Otworzyłam całkowicie automatycznie i zesztywniałam, kiedy w progu ujrzałam Syriusza.
Ach, więc o to chodziło Lupinowi.
- Zegarek – wysapał Black, jakby przebiegł całą drogę od redakcji do mojej kamienicy. Może faktycznie tak było, kto go tam wiedział?
Uniosłam brwi, bardziej w wyrazie poirytowania niż zdumienia. Ochota na płacz jakoś szybko mi przeszła.
- Zegarek? – powtórzyłam, patrząc Syriuszowi prosto w oczy.
- Ta – mruknął – chyba go u ciebie zostawiłem.
- A co jeśli nie? – zapytałam, ale po chwili zganiłam się w duchu. To było jak flirt, a ja nigdy więcej nie zamierzałam z nim flirtować.
- Cam – burknął chłopak, patrząc na mnie obojętnie – wiem, że zostawiłem. Był na stoliku przy kanapie.
Poczułam, że dłoń mnie świerzbi, ale nie odważyłam się podnieść na niego ręki. Chociaż naprawdę bardzo tego chciałam.
- Masz rację – warknęłam. Miałam zachowywać się tak, jak dawniej, jak zwykła przyjaciółka, ale jakoś nie mogłam. Nie, kiedy on udawał, że nic się nie stało, kiedy był tak cholernie obojętny i tak cholernie seksowny. – Zostawiłeś. I przysięgam ci, że nigdy więcej się to nie powtórzy.
Sięgnęłam po zegarek do kieszeni i po chwili wcisnęłam mu go do ręki, obserwując wyraz jego twarzy. Był trochę zbity z tropu, lecz już po chwili przybrał chłodną maskę.
- Tajest – prychnął, po czym odwrócił się na pięcie, trzaskając drzwiami.
Podeszłam do nich, by przekręcić zamek, i do moich uszu dobiegło głośne przekleństwo, które mogło wyrażać zarówno wściekłość, jak i totalną rozpacz.

@

Zmieniamy nieco nastrój, nie? Cieszcie się, że na razie nie zobaczycie rozdziału 11 (tak, tak, przed chwilą go napisałam – wiem, niesamowite), tam to dopiero będzie. Mam nadzieję, że tej wiecznej radości macie dość i chcecie poczytać też coś takiego. ;)
Krótsze to to niż poprzedni, ale stwierdziłam, że chyba lepiej pisać krótsze, a częściej, co Wy na to? Bo miesięczne przerwy mi się niezbyt podobają.
Wiecie, co znaczy tytuł? Bez użycia żadnych pomocy? ;>
Hmm. I to by chyba było na tyle.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz