sobota, 15 maja 2010

Rozdział 11



Dość słów


„O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny
I pluszcze jednaki, miarowy, niezmienny…”
Leopold Staff

Pierwsza fala deszczu zmyła resztki śniegu z samego rana, kiedy byłam jeszcze w łóżku i delektowałam się uczuciem ciepła, które mnie ogarniało. Niecierpliwe krople nieustannie uderzały w mokre szyby, jakby usiłując wedrzeć się do środka i zaznaczyć swoją obecność nawet w suchym i przytulnym mieszkaniu. Szarawa poświata przedzierała się przez grube chmury, zalewając ziemię mglistym światłem poranka.
Z kubkiem herbaty siedziałam przy oknie, obserwując tę płaczliwą pogodę. Taki Londyn odpowiadał mi najbardziej, zapewne dlatego, że żadna inna aura nie pasowała do niego tak idealnie, jak ta. Słońce nigdy nie świeciło pełnym blaskiem, zima nigdy nie trwała długo i czasami nawet nie niosła ze sobą ani grama mrozu czy śniegu, a deszcz? Deszcz oczyszczał zakurzone ulice, odświeżał stare budynki i zmuszał ludzi do chowania się pod ponurymi parasolami. Każdy był anonimowy, bo każdy wyglądał tak samo. Nie było twarzy – była moknąca, niewyspana i narzekająca na pogodę ciżba.
Wygrzebałam z szafy długi płaszcz, przeznaczony na późną jesień, a w rzeczywistości używany przynajmniej raz na miesiąc. Tak naprawdę nie potrzebowałam parasolki, wystarczyło tylko rzucić na siebie odpowiednie zaklęcie, ale jak by to wyglądało? Zresztą, chyba już tak bardzo zżyłam się z mugolami w Londynie, że nie wyobrażałam sobie wyjść na ulewę z gołą głową. I tak będzie już zapewne do końca
W centrum były jeszcze większe tłumy, o ile to w ogóle możliwe. Raz po raz ktoś uderzał mnie torebką czy siatką z zakupami, ktoś zahaczał parasolem o mój parasol, ktoś mnie popychał, nadeptywał, dotykał. Nienawidziłam tego, i to bardzo. Zazwyczaj miałam ochotę warczeć na wszystkich mijanych staruszków i zapracowanych dyrektorów spółek, ale tym razem jakoś było mi to wszystko obojętne. Zmierzałam do swojego własnego świata, ze swoimi własnymi problemami, własną parasolką, własną twarzą. Brakowało mi tylko podkładu muzycznego, takiego bardzo melancholijnego, pluszczącego niczym deszcz, szarego niczym wilgoć unosząca się w powietrzu.
Dziurawy Kocioł był przepełniony po brzegi, czarodzieje w obszernych czarnych szatach rozmawiali głośno, a w powietrzu raz po raz śmigały kufle kremowego piwa i miski parujących dań. Źle się czułam wśród wszystkich tych ludzi. Jako jedna z niewielu miałam na sobie jasny płaszcz i parasolkę zawieszoną na przedramieniu, a przecież nie chciałam rzucać się w oczy. Wzruszyłam lekko ramionami i po chwili wyszłam na Pokątną, zauważając, że deszcz ustąpił na chwilę i mogłam zrezygnować z parasola.
Spacerowałam po zatłoczonej ulicy, myślami błądząc wokół redakcji. Był piątek, a już w poniedziałek miałam tam wrócić, zmierzyć się z zapewne niezbyt zadowolonym naczelnym i stertą artykułów do napisania, a co najgorsze – przebywać w jednym budynku z Syriuszem.
- Niewidzialne sakiewki, NIEWIDZIALNE! Schowaj do nich, co chcesz i udawaj, że to nie istnieje! Idealne na prezent! Tylko u nas! Niewidzialne sakiewki, NIEWIDZIALNE…!
Minęłam rozkrzyczaną kobietę, której dłoń dosłownie znikała, zapewne dzięki polecanemu produktowi. Nie, to nie może być coś tak banalnego, a w małżeństwie nie powinno być sekretów. Chyba.
Zawsze lubiłam Pokątną, choć twierdziłam, że mnóstwo na niej sklepów, które nikomu nie są do szczęście potrzebne i tylko zmuszają nas do bezmyślnego wydawania pieniędzy. Taki miotlarski na przykład. Nigdy, przenigdy nie wpuszczę swojego przyszłego męża samego do tego sklepu. Było tam zbyt wiele drogich i totalnie niepotrzebnych rzeczy. Drążki? Wymieniane witki? MIOTŁY? Bezsens.
Pewnie dlatego mnóstwo czasu zajęło mi znalezienie czegoś odpowiedniego. Czegoś zwykłego i przydatnego, ale pełnego magii i tajemniczego. W końcu to byli Lily i James, a to miał być pierwszy magiczny ślub, na jaki zostałam zaproszona. Chyba raz czy dwa zdarzyło mi się być na takim zwykłym, mugolskim – jako że z całej rodziny tylko rodzice i ja byliśmy magicznego pochodzenia. Z tego, co pamiętałam – śluby te były bardzo przeciętne i bardzo żenujące. No bo jaka normalna panna młoda zgadza się na to, by facet PUBLICZNIE i ZA POMOCĄ ZĘBÓW ściągał jej podwiązkę? To było… uch. Zdecydowanie nic przyjemnego.
Zaczynałam już czuć własne stopy, co było oznaką tego, że mam dość zakupów jak na jeden dzień. Właśnie miałam rezygnować i zawracać, kiedy ujrzałam malutki sklepik wciśnięty pomiędzy dwa inne, kolorowe i ogromne. Mocniej ściskając pasek torebki, ruszyłam pewnie do przodu.
W środku było cicho i ciemnawo – zwłaszcza w porównaniu z tym, co działo się na zewnątrz. Mrużąc oczy, rozglądałam się ciekawie dookoła. Sklep faktycznie był wąski, a wszystkie trzy ściany zajmowały wysokie półki, takie aż po sufit, zapchane niezliczoną ilością przedmiotów.
- Dzień dobry – rzuciłam w pustkę, zastanawiając się, czy ktoś tu w ogóle jest. Wyglądało na to, że nikt od dawna tu nie zaglądał, bo na ladzie dojrzałam cienką warstwę kurzu, a podłoga była względnie czysta – w przeciwieństwie do innych sklepów, gdzie klienci wnosili ze sobą deszcz i błoto. – Dzień dobry! – powtórzyłam nieco głośniej.
Z wnętrza sklepu dobiegło mnie ciche szuranie, a po chwili przy ladzie stanęła niziutka i drobna starsza pani, której srebrne włosy rozsypały się na ramionach.
- Dzień dobry, kochanie – powiedziała zadziwiająco melodyjnym głosem i uśmiechnęła się tak mile, że nie mogłam nie odwzajemnić gestu. Miałam przeczucie, że coś wreszcie kupię.
- Potrzebuję prezentu – stwierdziłam, podchodząc do blatu i przeczesując włosy palcami. W dość mrocznym pomieszczeniu lśniły wesoło fiołkowe oczy kobiety. – Ślubnego – uściśliłam.
Starsza pani rozpłynęła się w kolejnym uśmiechu.
- Oczywiście. – Nie zachowywała się tak, jak zachowywały się inne osoby w jej wieku. Nie miała denerwującego zwyczaju powtarzania wyrazów, mruczenia pod nosem i narzekania na młodzież. Poruszała się z jakąś dziwną gracją, choć wcale nie chodziła wyprostowana jak struna i ledwo unosiła małe stopy znad ziemi. Uderzyła mnie myśl, że ta kobieta tak zżyła się z własnym sklepem, ze swoim własnym małym światem, w którym mogła być sobą, że zaczynała go nawet przypominać. Była jak ta niewielka wystawa – niby nic szczególnego, wcale nieprzystrojona, wręcz ponura – ale jednak przyciągnęła moją uwagę.
Może jej mąż zmarł dawno temu, a dzieci rozpierzchły się po świecie, zostawiając ją samą? Może zamknęła się na wszelkie nowinki spoza jej sklepu i pozostała wciąż tą samą osobą, która ma dokąd wrócić, kiedy coś się nie układa? Zawsze, gdy myślałam o starości i o tym, że mnie też kiedyś to czeka – chyba że zginę jako dwudziestoparolatka – czułam się dziwnie. Nie wyobrażałam sobie siebie z siwymi włosami, pomarszczoną skórą i zdaną na łaskę innych. Przerażała mnie wizja siebie samej, ledwo powłóczącej nogami i z trzęsącymi się rękoma.
Ale potem spotykałam taką osobę, która żyła tak, jakby nie zdawała sobie sprawy z upływu czasu – i stwierdzałam, że starość wcale nie jest taka zła, zwłaszcza, kiedy żyję zgodnie z własnym sercem.
- Czego dokładnie szukasz? – spytała kobieta, wyrywając mnie z zamyślenia. – Czy to ma być coś zwyczajnego czy może… czy może coś, co przyciąga spojrzenia i budzi mieszane uczucia?
Używała słów, których nikt inny nie użyłby do opisania ślubnego prezentu. Nie zapytała, czy potrzebuję czegoś „oryginalnego”, „ekscentrycznego”. Była dokładnie taką osobą, za jaką ją brałam.
- Szukam magii – odpowiedziałam cicho, wpatrując się w jej fiołkowe oczy.
Uśmiechnęła się i skinęła na mnie głową.
- Chodź, sprawdź, czy szczęście ci sprzyja – zaprosiła, wskazując na wnętrze sklepiku.
Podążyłam w kierunku, jaki mi wskazała, i po chwili znalazłam się przed dużą komodą z mnóstwem malutkich szufladek. Popatrzyłam na staruszkę niepewnie, a gdy skinęła głową, przykucnęłam i wysunęłam największą z szuflad na samym dole.
Były tam rzeczy zarówno codziennego użytku, takie, które można było postawić na stoliku w salonie, by cieszyły oczy i zbierały kurz, jak i przedmioty, których przeznaczenia mogłam się tylko domyślać. Kątem oka zauważyłam, że kobieta odeszła, posyłając mi ostatnie łagodne spojrzenie, więc rozsiadłam się wygodnie na miękkim, choć nieco zakurzonym dywanie przed komodą i powoli przeglądałam wszystkie te skarby. Podświadomie czułam, że to jest to. Że ten stary mebel z ciemnego mahoniu kryje w sobie idealny prezent dla Lily i Jamesa.
Spod sterty kolorowych szmatek wyciągnęłam mały obraz, zastanawiając się, czy te przedmioty należały kiedyś do właścicielki sklepu. Większość z nich wyglądała na używaną w dawnych, lepszych czasach…
Zapatrzyłam się w płótno, które trzymałam w ręce. Przedstawiało jakieś ciemne pomieszczenie, które kojarzyło mi się z piwnicą lub lochami, ale potem nagle obraz zmienił się, ukazując przykryte ciemną narzutą łóżko. Odzwyczajona od magicznych zdjęć, które poruszały się, wzdrygnęłam się nieco, lecz nie oderwałam wzroku od łóżka. Czarny czy może granatowy koc poruszył się nieco, odsłaniając fragment bladego ciała, najprawdopodobniej klatki piersiowej, i to męskiej… Zmarszczyłam brwi, a obraz przesunął się nieco dalej, ukazując twarz leżącego mężczyzny.
Z cichym piskiem odrzuciłam obraz z powrotem do szuflady i zatrzasnęłam ją gwałtownie. Cholera. Cholera, nie, to przecież nie mogła być TA twarz.
Oddychając szybko, znów sięgnęłam po malowidło, tym razem nieco bardziej niepewnie zerkając na jego płótno.
To był on.
- Słyszałaś o lustrze Ain Eingarp? – usłyszałam nagle i panicznym ruchem przycisnęłam obraz do piersi. Staruszka uśmiechnęła się lekko, wychylając się zza jednej z półek. – To działa tak samo, ale odnosi się tylko do osób. I tylko tych najbliższych.
Popatrzyłam na obraz, czując jak mocno bije mi serce. Syriusz był rozłożony na łóżku, przykryty ciemnym kocem w dość strategicznych miejscach, a jego twarz wyrażała całkowite rozluźnienie.
Cholera. Pragnęłam nagiego Syriusza w MOIM łóżku z MOJĄ granatową narzutą?
To wszystko naprawdę zaczynało przybierać niezbyt ciekawy obrót.
- Ach. Cóż. To im się raczej nie przyda, sami najlepiej wiedzą, czego chcą – mruknęłam zmieszana i odłożyłam przedmiot z powrotem na miejsce, mając nadzieję, że obraz Syriusza zniknie stamtąd jak najszybciej.
Kobieta wycofała się do swoich komnat, a ja kontynuowałam przeglądanie przedmiotów. Nie miałam już zbyt wiele czasu, powinnam powoli wracać do domu i przygotować coś na obiad, żeby przypadkiem Mary nie dowiedziała się, gdzie dziś byłam. Nie, żebym się jej bała. Po prostu wolałam zachować tę informację dla siebie.
Natknęłam się na wazon, który sam wypełniał się wodą, kiedy potrzebowały tego kwiaty, samomalujące się obrazy, kuferki z nieograniczonym miejscem na biżuterię czy komplet śpiewających filiżanek. W końcu wyciągnęłam dwie burgundowe aromatyczne świece, które podobno – a przynajmniej tak mówiła dołączona do nich karteczka – płoną płomieniem o takim kolorze, jaki odpowiada nastrojom małżonków. Uśmiechnęłam się pod nosem. Coś idealnego do sypialni.
Wstałam powoli, rozprostowując nogi. Gdzieś z zewnątrz dobiegł mnie głuchy odgłos kropli deszczu uderzających w dachy budynków na Pokątnej, a ja ruszyłam cicho z powrotem do głównego pomieszczenia sklepu i przystanęłam za ladą. Staruszka pojawiła się już po chwili, uśmiechem skomentowała mój wybór i schowała świece do małego pudełka, które wręczyła mi w zamian za parę galeonów. Podziękowałam i już miałam wychodzić, kiedy moją uwagę przykuło lusterko na jednej z wysokich półek. Podeszłam do niego zaintrygowana, zastanawiając się, czy jest magiczne i czy potrafiłoby powiedzieć mi, kto jest najpiękniejszy w świecie…
I w tej samej chwili, w której wyciągałam rękę, by dotknąć srebrnej ramy lustereczka, na zewnątrz rozległ się ogłuszający łomot, który sprawił, że niektóre przedmioty na półkach zachwiały się niebezpiecznie. Gwałtownie obróciłam się na pięcie, wyglądając przez zakurzone okno na ulicę.
Dopiero teraz dotarło do mnie, że to nie sklep tłumił wszystkie dźwięki rozmów z Pokątnej, ale że to rozmowy zniknęły – razem z ludźmi. Ulica była pusta i lśniąca od deszczu, wciąż na nowo zalewana falami wody i przeczesywana przez silny wiatr. Podeszłam do szyby, czując, że staruszka przy ladzie znieruchomiała i też wpatrywała się w to, co po chwili ujrzałam i ja.
Z jednego ze sklepów wyszły dwie postacie w czarnych płaszczach, z kapturami na głowach i różdżkami w wyciągniętych rękach. Rozglądały się dokoła, a cała ulica wydała mi się nagle strasznie ciemna i ponura. Poczułam, że serce staje mi na moment, by po chwili zacząć bić dwa razy szybciej. Byłam wręcz pewna, że postacie na zewnątrz usłyszą jego dudnienie.
Niewiele myśląc opadłam na ziemię, byle nie było widać mnie przez okno. Popatrzyłam na staruszkę, która wciąż stała za kontuarem, i wzrokiem nakazałam jej, by również się ukryła.
Nie miałam pojęcia, ile tak przeleżałam, wsłuchując się we własny oddech i zamierając przy każdym głośnym wybuchu na zewnątrz. W pewnym momencie moich uszu dobiegły również jakieś krzyki, a wtedy ze zgrozą uświadomiłam sobie, że nawet nie mam ze sobą różdżki.
Kiedy dobiegł mnie gwar rozmów, wołania i odgłosy kroków, podniosłam się powoli z podłogi, zerkając przez szybę na ulicę. Zapełniła się ona biegającymi ludźmi, zapewne aurorami i tymi, którzy tak jak ja ukrywali się w sklepach, podczas gdy na Pokątnej jak gdyby nigdy nic przechadzali się śmierciożercy.
- Proszę pani – rzuciłam, zauważając, że głos drży mi nieco. Odchrząknęłam. – Proszę pani, już koniec, poszli sobie.
Ruszyłam szybko w stronę lady, ignorując głupie serce, które biło niespokojnie w mojej piersi. Przez chwilę bałam się, że staruszka już nie wstanie, ale nagle jej srebrne włosy i fiołkowe oczy wychyliły się zza kontuaru. Odetchnęłam głęboko.
- Poradzi sobie pani? – spytałam, zauważając, że kobieta jest nieco blada. – Powinnam już iść i przy okazji zobaczę, co się stało.
- Oczywiście, kochanie – powiedziała cicho sprzedawczyni. – Uważaj na siebie.
Uśmiechnęłam się lekko.
- Dziękuję za wspaniały prezent – stwierdziłam i wyszłam, bezgłośnie zamykając za sobą ciężkie drzwi.
Na pierwszy rzut oka ulica wyglądała zwyczajnie, ale gdy tylko przeszłam paręnaście kroków, pośpiesznie wymijając biegających wte i wewte ludzi ujrzałam to, co stało się naprawdę: parę rozwalonych sklepów, zbitych szyb i zniszczonych wystaw. Przystanęłam, wstrzymując oddech i wpatrując się w magiczną lalkę ze zrujnowanego sklepu z zabawkami, której szmaciane nogi przygniótł kawałek zawalonej ściany. Z  jej miękkiego brzuszka sterczał wielki odłamek szkła. Lalka poruszała głową raz w jedną, raz w drugą stronę, próbując zrozumieć, co się stało.
Ale nie mogła.
Jakieś dziecko obok mnie zapłakało głośno, a ja wzdrygnęłam się i biegiem ruszyłam w stronę Dziurawego Kotła. Jakiś człowiek leżał na środku ulicy, jęcząc głośno i trzymając się za ramię, a pod jedną ze sklepowych witryn ujrzałam nieruchome ciało młodej kobiety.
To mogłam być ja. Mogłam znajdować się właśnie w jednym ze sklepów, które zostały zniszczone, mogłam siedzieć teraz pod ścianą i ze zdumieniem wpatrywać się w krwawiący brzuch, mogłam bez świadomości, BEZ ŻYCIA leżeć na brukowanym chodniku, a aurorzy mijaliby mnie szybko, nawet nie zaszczycając spojrzeniem. Nie powinno mnie tu być, Dumbledore i cała reszta wyraźnie mówili, że nam NIE WOLNO, że NIE MOŻEMY…
A ja nie miałam różdżki. Nawet bym się nie obroniła…
Nagle potknęłam się o wystającą płytę chodnikową i gwałtownie wpadłam na kogoś, kto przytrzymał mnie za ramiona i spojrzał w twarz.
- Swallow – warknął Moody.

@

Oparłam czoło na dłoni, unikając spojrzenia siedzącego naprzeciw mnie Remusa. Nie mówił nic, odkąd go wezwali, odkąd przyjechał do centrum Londynu, gdzie w  jednym ze starych niszczejących budynków miał siedzibę Zakon Feniksa. Moody i cała reszta aurorów wrócili już z Pokątnej i teraz krzątali się po reszcie pomieszczeń odnowionego domu, bardzo często zaglądając także do nas. Pokój był całkowicie pusty, ogołocony z wszelkich mebli i sprzętów, nie licząc dwóch krzeseł, na których zasiadaliśmy, z czysto białymi ścianami i drewnianą podłogą. Idealnie oddawał stan tego, co działo się wewnątrz mnie – czy raczej tego, co się tam nie działo. Miałam wrażenie, że jestem równie pusta, jak ten pokój.
- Cameron, jesteś taką idiotką – powiedziałam na głos, kiedy jedna z nieco starszych od nas aurorek, Emmelina Vance, wyszła na korytarz, zostawiając otwarte drzwi. Remus uniósł brwi, wpatrując się we mnie poważnie. – No, powiedz to. Powiedz, że jestem głupia i nieodpowiedzialna.
- Daj spokój – odparł cichym głosem, zmieniając pozycję na twardym krześle.
Kiedy nie powiedział nic więcej, wywróciłam oczami.
- Jestem głupia, że tam pojechałam. Że w ogóle o tym pomyślałam. I że nie wzięłam różdżki – mówiłam, patrząc w jeden punkt na białej ścianie, który co jakiś czas gubiłam, kiedy wydawało mi się, że powinnam patrzeć nieco bardziej w lewo. Tak to już było z białymi ścianami. – Nie wiem, jak ja mogłam. Narażałam się na niebezpieczeństwo. Mogłam umrzeć. Mogli wziąć mnie do niewoli i torturować, żeby uzyskać jakieś informacje. Albo zażądać od was okupu. Mogli wszystko, a ja nie mogłam nic. Jestem głupia, powinni mnie zamknąć w Azkabanie! – mruknęłam sfrustrowana.
- Faktycznie jesteś głupia – odezwał się Remus z cieniem rozbawienia w głosie. – Azkaban nie jest dla ciebie, Cam.
Ze wszystkich przyjaciół wezwali właśnie jego, jako że wszyscy naraz nie mogli tak po prostu opuścić redakcji. I chyba dobrze wiedzieli, co robią – to przy Remusie najlepiej dochodziło się do tego, co zrobiło się źle, bo on tylko patrzył, podczas gdy ty zastanawiałeś się nad tym, co mogło sie wydarzyć i jak bardzo głupio postąpiłeś. Remus zostawił mnie samej sobie i pozwolił, bym zrozumiała swój błąd. Zawsze tak robił, odkąd pamiętam.
Westchnęłam ciężko, przecierając oczy.
- Nie sądziłam, że coś może się stać – powiedziałam zmęczonym głosem.
- Nikt nie sądził – stwierdził trzeźwo Lunatyk.
- Taak. Racja. Wychodzi więc na to, że nie mam kompletnie nic na swoje usprawiedliwienie, co? – wymamrotałam.
Remus tylko na mnie popatrzył.
- A możemy już iść? – zaryzykowałam. – Ile oni chcą nas tu trzymać?
- Moody mówił, że musi jeszcze z tobą porozmawiać, ale na razie poleciał do Dumbledore’a, żeby zdać mu raport – oświadczył chłopak.
- Świetnie – burknęłam. – Miałam zrobić obiad.
Remus parsknął śmiechem, na co też szybko się rozpogodziłam i przez chwilę rozmawialiśmy o tym, że potem, gdy już wypuszczą nas do domu, pójdziemy zjeść coś do jednej z restauracji w centrum i kupimy też coś dla pracującej reszty.
- Kto was zawiadomił? – zapytałam po chwili, wstając i przechadzając się po pustym pokoju.
- Aurorzy. Shacklebolt – wyjaśnił Remus, wyciągając przed siebie wyprostowane nogi.
Skinęłam głową.
- Kiedyś to my będziemy wzywani podczas takich ataków – powiedziałam spokojnie, wyglądając przez okno na opustoszałą okolicę. Gdzieś tak od szóstej klasy cały Gryffindor twierdził, że w przyszłości chce być aurorem, lecz kiedy już kończyliśmy Hogwart, nasze cele powoli się zmieniały – jednak większość z tych, którzy wstąpili do utworzonego właśnie Zakonu Feniksa, wciąż poważnie myślała o karierze aurora. Nawet taka ja, która nie znosiła biegać, fascynowałam się rolą szpiega albo zdobywaniem ważnych informacji – co przecież też należało do obowiązków aurora. Jednak Dumbledore i Moody wysłali nas do mugoli i dopiero po jakimś czasie spędzonym u nich mogliśmy przystąpić do egzaminu.
- Kto wie – mruknął Remus. Wyglądał na równie zamyślonego jak ja. Ciekawe, czy też myślał o tym, że chociaż praca aurora jest niebezpieczna, to jednak daje jakąś nadzieję na polepszenie sytuacji w kraju, na wyzwolenie spod płaszcza ciemności, który wciąż się rozrastał? To był jedyny sposób, by wywalczyć sobie dobrą przyszłość, jaką każdy z nas chciał mieć. Jeśli chciałam dożyć później starości, tak jak kobieta ze starego sklepu – musiałam walczyć.
Jedna ze starszych aurorek weszła do pokoju i przez chwilę bez celu po nim krążyła, rzucając nam podejrzliwe spojrzenia, jakby sądziła, że planujemy wynieść stąd krzesła, jako że były jedynymi ruchomymi przedmiotami w tym pomieszczeniu. Po jakimś czasie wyszła tylko po to, by po sekundzie znów wsadzić do środka głowę.
- Dajemy sobie radę – zaśmiał się Remus, wymieniając ze mną rozbawione spojrzenie.
- Nie o to chodzi. – Machnęła ręką. – Ktoś do was przyszedł.
Uniosłam brwi, podchodząc bliżej otwartych drzwi i wyglądając za nie, kiedy aurorka wycofała się na korytarz.
- Ktoś…? – zdziwił się Lunatyk, wstając.
Serce zabiło mi mocniej, gdy do pokoju jak gdyby nigdy nic wkroczył Syriusz z rękami w kieszeniach i mokrymi włosami. Ciemna kurtka również błyszczała od deszczu. Obrzucił mnie spojrzeniem spode łba, a potem skinął głową Remusowi, który wstał i wyszedł z pomieszczenia.
Nie wiedząc, co robić, opadłam z powrotem na swoje krzesło, czując dławienie w gardle i dziwny uścisk w żołądku, co spotykało mnie jeszcze w Hogwarcie, kiedy nauczyciel zwracał mi uwagę na lekcji lub wywoływał do odpowiedzi, podczas gdy ja nawet nie zajrzałam do podręcznika.
Czułam się winna.
Skrzyżowałam ręce na piersi, usiłując nie pokazać mu, że czegokolwiek się obawiam – że obawiam się JEGO. Kątem oka widziałam, że nie ruszył się z miejsca, a wzrok skierowany miał prosto na mnie. Przełknęłam ślinę, modląc się, by wreszcie się odezwał.
Po paru długich sekundach usłyszałam jego zbliżające się kroki, a potem ujrzałam, że stanął tuż przede mną. Spuściłam głowę, a włosy zakryły mi twarz. Nie mógł zobaczyć moich rumieńców, które wstąpiły mi na policzki zarówno ze zdenerwowania, jak i ze wstydu, kiedy przypomniałam sobie obraz w sklepie staruszki. Syriusz w moim łóżku… Nie, nie, nie. Dość. Nie powinnam.
- Co ty sobie myślałaś?
Mogłam się tego spodziewać. Nie przyszedł mnie pocieszać czy przepraszać – choćby za wczorajsze zachowanie. Przyszedł, żeby na mnie nawrzeszczeć, żeby pokazać, że uważa mnie za nierozsądną i nieodpowiedzialną. Sama się za taką uważałam i nie miałam najmniejszej ochoty wysłuchiwać jego bezpodstawnych wyrzutów, ale jakoś nie mogłam się odezwać.
- Jesteś głupia.
Co innego, kiedy mówił to Remus – choć nawet on tego nie powiedział. Co innego, kiedy sama się za taką uważałam. Nie chciałam jednak, by mówił tak o mnie Syriusz.
- Przestań – rzuciłam głucho.
- Nie, dlaczego? Nie przestanę. Nie wiem, dlaczego wezwali Lupina – mówił, a ja opuściłam głowę jeszcze niżej. Kiedy mówił o Huncwotach za pomocą nazwisk, był naprawdę, naprawdę zły. – Zapewne nic nie powiedział, tak? Pocieszył cię? „Nic się nie stało, kochanie”, tak? „Nie przejmuj się”?
Wstałam gwałtownie, mijając go i podchodząc do okna, w które deszcz uderzał z coraz większą wściekłością. Zrobiło mi się zimno, więc otoczyłam się ramionami, tęskniąc do płaszcza, który zostawiłam przy wejściu.
- Jesteś głupia – powtórzył Syriusz chłodnym tonem.
Zadrżałam, bardziej z rodzącej się wewnątrz mnie furii niż z zimna.
- Zamknij się – syknęłam, nie odwracając się w jego stronę. Nie patrząc. Nie chciałam go widzieć, nie teraz.
- Czy zdajesz sobie sprawę, co mogło się stać? Masz na tyle rozumu, by pojąć, że cudem, CUDEM uniknęłaś śmierci? Albo, kto wie, może czegoś o wiele gorszego? – Znów usłyszałam jego kroki, a potem poczułam, że staje tuż za mną, jakby chciał mnie objąć, jakby chciał oprzeć brodę na moim ramieniu, pocałować w czubek głowy.
Nie chciał.
- Nie jesteś moją matką – warknęłam – ani nikim ważnym.
Gdyby on powiedział mi coś takiego, zapragnęłabym umrzeć. Nie byłoby dla mnie chyba nic gorszego niż takie słowa padające z jego ust. Bo pomimo że byłam nie niego niepomiernie wściekła – czułam, że równocześnie potwornie mi na nim zależy. Ale na nim nie mogło to zrobić większego znaczenia. W końcu miał jeszcze wiele innych przyjaciółek, jedna mniej czy więcej…
Jednak zareagował całkiem inaczej, niż się spodziewałam. Poczułam, że mocno zaciska dłoń na moim ramieniu, a potem odwraca mnie twarzą do siebie, przyciągając tak blisko, że jego twarz była tuż przy mojej.
- Nie waż się tak mówić – syknął wściekle. – Nigdy więcej tak nie mów, bo…
- Bo co! – Bardziej krzyknęłam niż zapytałam, po czym wyszarpnęłam się z jego uścisku.
- To chyba ja decyduję, kim dla mnie jesteś, a w tej chwili mógłbyś nawet być jednym z tych ludzi z Pokątnej! – wrzasnęłam mu w twarz.
Już w chwili, w której wypowiadałam te słowa wiedziałam, że nie powinnam była tego mówić. Ani teraz, ani nigdy. Bo takich rzeczy nie mówi się przyjacielowi, i to nawet takiemu, którego darzymy uczuciem, a który nic do nas nie czuje.
Obserwowałam jak z przystojnej twarzy Syriusza odpływa cała krew, jak patrzy na mnie szeroko otwartymi oczami. Zakryłam usta dłonią, przerażona. Wyglądał na zaszokowanego, ale byłam pewna, że zaraz wybuchnie, już prawie widziałam, jak unosi na mnie dłoń, jak łapie mnie mocno za ramiona…
Jednak on znowu mnie zaskoczył. Patrzył na mnie długo, a ja niczego nie mogłam odczytać z jego szaroniebieskich oczu, a potem… potem po prostu wyszedł.
- Cholera – wymamrotałam, robiąc krok w jego stronę. Zachwiałam się nieco, ale szłam dalej, byle tylko go dogonić. Nie mogłam tego tak zostawić. Nie dziś i nie jego. – Syriusz! – zawołałam rozpaczliwie, mijając siedzącego na korytarzu Remusa, który aż wstał i patrzył za odchodzącym szybko Syriuszem. – Zaraz wracam – powiedziałam zdenerwowanym tonem.
Black właśnie zbliżał się do wyjścia z budynku, więc puściłam się biegiem, a w głowie miałam tylko jedną myśl: „Nie odchodź. Nie zostawiaj mnie. Nie odchodź…”
Dogoniłam go w ostatniej chwili, łapiąc za rękaw ciemnej kurtki i zmuszając do zatrzymania się. Stałam tak przez parę sekund, oczami wyobraźni widząc jak wyrywa się i, nie zważając na mnie, idzie dalej, ale potem obrócił się w moją stronę z twarzą pozbawioną jakichkolwiek emocji.
- Syriusz – rzuciłam płaczliwie. Czułam dławienie w gardle i to jeszcze gorsze niż to, kiedy wszedł do tamtego pokoju. – Przepraszam.
Prawie nigdy nie przepraszałam i on dobrze o tym wiedział. Nie potrafiłam przepraszać, było to dla mnie o wiele trudniejsze niż każda inna rzecz, która moim przyjaciołom mogłaby sprawić problemy. Co prawda Syriusz był pod tym względem podobny do mnie, ale w tym wypadku… to była moja kolej.
Opuściłam dłoń, którą trzymałam jego kurtkę i powtórzyłam przeprosiny jeszcze raz, ledwo widząc, bo do oczu zaczęły napływać mi łzy.
- Nie chciałam. Przepraszam – mówiłam raz po raz, czując jak pęka we mnie jakaś tama. – Nie myślę tak. Wiesz o tym. Nie przeżyłabym, gdyby coś ci się stało. Syriusz, nie chciałam tego powiedzieć.
- Chciałaś – powiedział cicho. Wbijałam wzrok w podłogę, a łzy spływały po moich policzkach, więc nie miałam pojęcia, jaki ma wyraz twarzy. Może był wściekły, i to tak bardzo, że musiał szeptać. A może wręcz przeciwnie. – Chciałaś i powiedziałaś.
- Nie masz pojęcia… – zaczęłam łamiącym się głosem. Nie mogłam wszystkiego zepsuć. To byłby mój największy błąd. – Nic nie wiesz.
- Ach, sugerujesz, że cię nie znam? – wściekł się, a ja uniosłam głowę i spojrzałam mu w oczy. Były zimne i miałam wrażenie, że tonę w nich, że brakuje mi powietrza, że duszę się, a w pobliżu nie ma nikogo, kto mógłby mi pomóc. – Przyjmij więc do wiadomości, że…
Podniosłam rękę i wymierzyłam mu siarczysty policzek, nie mogąc wytrzymać tej lodowatej obojętności, z jaką na mnie patrzył, tej wyższości, którą emanował. Obserwowałam, jak odwraca głowę i wbija wzrok w jakiś punkt za mną, a jego klatka piersiowa unosi się szybko. Tak strasznie żałowałam tego, co stało się u mnie w domu. Naprawdę, pomimo tego całego uczucia, które wyzwolił we mnie jego pocałunek, czułam, że irracjonalnie oddalamy się od siebie – a tego przecież nie chciałam.
- Nie odzywaj się do mnie – wyszeptałam, kiedy milczał, a na jego twarzy wykwitał czerwony ślad mojej dłoni.
Nie zrobiłam niczego, za co mógł tak mnie traktować. Niczego. To on wyszedł z inicjatywą, a teraz próbował się wycofywać. Nie miałam zamiaru pozwolić mu na taki stosunek wobec mnie, więc po prostu odwróciłam się na pięcie i odeszłam w stronę Remusa.

@

11 stron. Cztery dni przerwy, co? Muszę dodawać, bo wciąż piszę, i wciąż piszę, by dodawać. Danse macabre, rozumiecie.
Wiem, że jest ponuro, ale kiedy to pisałam, tak strasznie padało. Taki miałam nastrój.
Obiecuję, że już w następnym rozdziale zaświeci trochę słońca.

PS Poprzedni tytuł to dokładnie „natrętna myśl”. Ang, naprawdę byłaś blisko. ^^ I wiem też, że Syriusz ostatnio (i tu też) był… inny niż zwykle. Ale, wiecie. To jest SYRIUSZ.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz